Elementy wielkiej układanki
Wysiedlenie Polaków z Zamojszczyzny miało być dla III Rzeszy ledwie jednym z etapów gigantomańskiego przedsięwzięcia. Generalny Plan Wschodni (Generalplan Ost), który powstał w gabinetach Himmlera, miał być wcieleniem w życie rojeń Hitlera o przestrzeni życiowej na Wschodzie.
Zgodnie z tą polityką Niemcy praktycznie od początku okupacji w Polsce wprawili w ruch machinę deportacyjną. Polaków wysiedlano z Wielkopolski (przemianowanej na Kraj Warty), a także z Pomorza. W ich miejsce ściągano Niemców ze Wschodu. Polaków wypychano z kolei do Generalnego Gubernatorstwa, by w ten sposób nieodwracalnie zniemczać tereny uznane za “rdzennie germańskie”.
Towarzyszyły temu “akcje specjalne” przeciw polskim elitom i inteligencji – wszak Polacy mieli być sprowadzeni do poziomu niewolniczej siły roboczej. Polskich Żydów zamknięto za murami gett.
Wkrótce Niemcy ruszyły na Związek Radziecki i szybkie postępy Wehrmachtu zapowiadały oszałamiający triumf. Himmler poczuł, że ma swobodę ruchów, jeśli idzie o realizację wielkiego planu. Niemcy zamierzali szybko skolonizować tereny wzdłuż niedawnej jeszcze granicy, wyznaczonej paktem Ribbentrop-Mołotow.
Miała powstać swoista strefa buforowa. Z jednej strony: aby chronić tyły niemieckich wojsk nadal nacierających na wschód. Z drugiej: miał to być przyczółek do dalszej germanizacji na Ukrainie i Białorusi.
Oprawcy przychodzą nocą
Rozkazem Himmlera powiat Zamość został “pierwszym terenem osiedleńczym Generalnej Guberni”. Tutejsze żyzne ziemie i rozliczne gospodarstwa po zwycięskiej wojnie miały się stać własnością zasłużonych działaczy SS i NSDAP.
Już jesienią 1941 r. Niemcy przeprowadzili “próbę generalną”, wypędzając z kilku wsi pod Zamościem ponad 2 tys. chłopów. Na ich miejsce planowano osiedlić Niemców z Besarabii. Dla miejscowej ludności najgorsze miało jednak dopiero nadejść.
Poczynając od nocy z 27 na 28 listopada 1942 r., na kolejne wioski pod Zamościem spadały te same ciosy. Ludzi nocą albo nad ranem wyrywało ze snu walenie w drzwi. Wieś była już wtedy otoczona przez niemieckie oddziały. Folksdojcz na usługach oficera dowodzącego akcją chodził od drzwi do drzwi i informował mieszkańców, że mają 5-15 minut na spakowanie. Można było zabrać 10-20 kg bagażu.
Całe rodziny wypędzano na śnieg i zbierano na placu. Na miejscu rozstrzeliwano tych, którzy próbowali uciekać albo odmawiali opuszczenia domostwa. Ładowano ludzi na ciężarówki albo furmanki i wywożono. Gdzie – tego nie wiedzieli.
Na miejscu zjawiali się ściągnięci zawczasu osadnicy – nie tylko Niemcy, ale i Ukraińcy. Zamysł polegał bowiem na tym, by osady zasiedlane przez Niemców były otaczane ukraińskimi “kordonami”, tak aby polska partyzantka nie miała ułatwionego zadania. Pierwsza znacząca fala wysiedleń trwała do marca. Wygnano ok. 50 tys. ludzi.
Akcja osłabła, kiedy opór stawiły oddziały polskiego podziemia, głównie Batalionów Chłopskich. Ale z końcem czerwca 1943 r. Niemcy uderzyli po raz kolejny. Akcja “Werwolf” miała być zarówno ciosem w partyzantkę, jak i ostatnim etapem wysiedleń. Tym razem Niemcy nie tylko wypędzali mieszkańców, ale też brutalnie pacyfikowali wioski, a mężczyzn – podejrzanych o udział w partyzantce – brutalnie przesłuchiwali i mordowali, m.in. w Rotundzie Zamojskiej.
Podzieleni i rozdzieleni
Większość ludzi wysiedlanych na Zamojszczyźnie trafiała zrazu do trzech obozów przejściowych. Tu o ich losie miała decydować selekcja. Hitlerowcy przydzielali więźniów do jednej z kilku kategorii według “wartości rasowej”. Całe rodziny musiały pokazywać się lekarzom. “Rozbieraliśmy się do pasa i pojedynczo podchodziliśmy do nich. Kładliśmy ręce na stolik, a wtedy patrzyli nam w oczy, za uszy i na ręce” – mówi jedna z relacji.
Polacy o rzekomo nordyckich cechach rasowych (np. potomkowie Niemców) mieli być zabrani do Łodzi w celu ustalenia, czy można ich “regermanizować”. Druga grupa to dorośli (w wieku 15-59 lat), którzy mieli być użyci jako niewolnicza siła robocza. Trzecią grupę stanowili “nieprzydatni” – mieli być wysłani do obozów koncentracyjnych.
Wreszcie ostatnia grupa, którą zamierzano wysyłać koleją do tzw. wiosek rentowych – swoistych rezerwatów w małych miejscowościach na trasie Lublin-Warszawa. Dotyczyło to starców oraz dzieci (młodszych niż 14 lat), odebranych przymusowo rodzicom.
Cała ta nieludzka procedura oznaczała rozbicie tysięcy rodzin. Matki i córki, synowie i ojcowie trafiali do osobnych baraków, co było wstępem do rozstania. Często na zawsze.
“Zaczęło się piekło na ziemi. Dzieci trzymały matki za ręce, za spódnice, wracają, matki płaczą. A Niemcy rozwścieczeni krzyczą: «Odprowadzić, bo jak ci dam 25 nahajów, to cię zaraz szlag trafi». Dzieci i tak wracały, a oni je popychali i odrzucali” – czytamy we wspomnieniu. Tych najmłodszych, określanych później jako “dzieci Zamojszczyzny”, czekał okrutny los.
Gehenna w końskich barakach
Początkiem gehenny tysięcy dzieci były już same obozy przejściowe. Największy znajdował się w Zamościu, mniejsze w Biłgoraju czy Zwierzyńcu. Zbudowane były według podobnego schematu: kilkanaście drewnianych baraków, otoczonych drutem kolczastym.
Dzieci i starcy trafiali do najgorszych “końskich” baraków. Były nieogrzewane i przepełnione. Głód był regułą, podobnie jak brak opieki medycznej i leków. Nic dziwnego, że zwłaszcza zimą 1942/1943 r. śmierć zbierała żniwo zwłaszcza wśród najmłodszych; jeszcze zanim zdołali oni opuścić obóz przejściowy.
Do Zwierzyńca, dla przykładu, wodę przywożono beczkowozami, bo studnia leżała za drutami. Trafiała zresztą niemal tylko do kuchni, a do mycia nierzadko w ogóle więźniowie jej nie dostawali. “Jak się powiesiło na drutach jakąś bieliznę, przepłukało się jakieś majteczki czy koszulę, to się ruszało, takie były wszy i pluskwy” – wspominała pobyt w obozie Franciszka Maria Sołtys.
W szczytowych okresach wysiedleń osadzonych było dziesięć razy tyle co miejsc w barakach. Skutkiem były choroby: błonica, zatrucia pokarmowe, odra, a w “szpitalu” oczywiście nie wszyscy mogli się pomieścić.
W Zamościu władzę nad obozem sprawował Arturem Schütz, znany wśród osadzonych jako “Komendant Ne” (używał tego słowa jak przecinka). Schütz bił swoje ofiary pejczem, szczuł psem, a najczęściej powalał na ziemię potężnym ciosem w szczękę (był ponoć bokserem). Był tak samo bezlitosny dla dorosłych, jak dla dzieci.
Stanisław Czarnecki, jeden z wysiedlonych, miał na rozkaz Niemców przewozić furmanką trupy. Codziennie kursował z obozu w Zamościu na cmentarz. Mówił, że każdego dnia pośród zwłok było 30 ciał dzieci – czasem więcej, czasem mniej. Grzebano je bez trumien.
Kierunek: obóz koncentracyjny
Pobyt w obozach przejściowych trwał z reguły dwa-trzy tygodnie. Potem ruszały transporty – w różnych kierunkach.
W grudniu 1942 r. z Zamościa wyjechał pierwszy kilkusetosobowy transport do Auschwitz. Miało być ich jeszcze kilka. W tych transportach znajdowały się również dzieci – w liczbie trudnej do oszacowania. Ich los wraz z przybyciem do obozu był na ogół przypieczętowany. Chłopców z Zamojszczyzny poddawano eksperymentom pseudomedycznym, wstrzykując np. bakterie tyfusu. Na koniec zabijano ich tzw. szpilą – zastrzykiem fenolu w serce.
Podobnie traktowano kobiety w ciąży lub połogu. “W Oświęcimiu rozdzielono mnie z żoną. Słyszałem od ludzi, że urodziła żywe dziecko, które Niemcy za pomocą zastrzyku zabili. Żonę również Niemcy zabili. W transporcie, w którym mnie wieźli do Oświęcimia, było około 200 dzieci w wieku od 8 do 10 lat. Przez dwa miesiące były razem z dorosłymi, a później Niemcy zabrali je i ślad po nich zaginął” – zeznawał po wojnie Czesław Węcławik, jeden z wysiedlonych z Zamojszczyzny.
Już podczas operacji “Werwolf” (czyli latem 1943 r.) wysiedlonych, którzy mieli trafić do obozów koncentracyjnych, kierowano głównie na Majdanek. Tu wprawdzie nigdy nie udało się Niemcom stworzyć tzw. obozu dziecięcego (mieli taki plan), ale i tak w lubelskim kacecie znalazły się setki dzieci.
“Płaczą na głos, co do wściekłości doprowadza dozorujących Niemców, którzy poczynają bić po głowach. Oczy łzami zalane, buzie ściągnięte w podkówkę, całe ciałko drży z lęku. Są już ciężko chore” – relacjonowała pielęgniarka-więźniarka z Majdanka.
Dla większości nie było ratunku. “Było ogrodzone miejsce, gdzie znoszono ciężko chorych i umarłych. Widziałam, jak najbliżsi odnosili umierające dzieci, musieli je tam zostawić żywe i często przytomne. Zapyta ktoś, czy płakali. Nie. Nie płakali ani ci, którzy zostawali na polu śmierci, ani ci, którzy odchodzili” – to inne wspomnienie z Majdanka.
Hrabia spieszy na ratunek
Alarmujące wieści o warunkach panujących w obozie w Zwierzyńcu dotarły do hrabiego Jana Tomasza Zamoyskiego. Był on przedstawicielem Rady Głównej Opiekuńczej – czyli instytucji dobroczynnej, która współpracowała z Czerwonym Krzyżem. Ordynat Zamoyski organizował pomoc dla dzieci uwięzionych w obozie, przemycając za druty żywność i leki (w ten sposób pomagała też okoliczna ludność).
Latem 1943 r. Zamoyski postawił na szali bezpieczeństwo swoje i swoich bliskich: udał się z interwencją do samego Odilo Globocnika – szefa SS i policji w dystrykcie lubelskim. To on w praktyce kierował przesiedleniami. Dla Zamoyskiego ta wizyta mogła się skończyć na Majdanku albo w Auschwitz.
Ale udało mu się ubłagać Globocnika, by ten zwolnił z obozu w Zwierzyńcu kilkaset dzieci: kilkulatków odebranych matkom. Znalazły opiekę i wyżywienie w sierocińcu, który prowadziła Róża Zamoyska, żona hrabiego. Powstało dla nich również za sprawą Zamoyskich kilka szpitali.
Wielu małych pacjentów trafiło do nich zbyt późno. “Największe wrażenie sprawiły na mnie dzieci w szpitalu ordynackim. Około czterdziestu, najwięcej w wieku do pięciu lat, leżą po dwoje, wyniszczone i wychudzone tak, że podobne są raczej do trupków” – czytamy w relacji Zygmunta Klukowskiego, lekarza Armii Krajowej i kronikarza ruchu oporu na Zamojszczyźnie.
Pociągi mroźnej śmierci
Nie mniej dramatyczny los spotkał dzieci, które Niemcy chcieli przerzucić koleją do tzw. wiosek rentowych. Trasa wiodła w kierunku Warszawy. Na kilkunastostopniowym mrozie dzieci ładowano do przepełnionych (czasem nawet 100-150 osób), nieogrzewanych wagonów towarowych, bez jedzenia, picia i dostępu do toalety.
Podróż w tych warunkach trwała czasem kilka dni i nigdy się nie zdarzało, by wszystkie dzieci dojechały żywe. W jednym z transportów (luty 1943 r.) zamarzło po drodze blisko 500 dzieci. Kiedy Niemcy otworzyli wagony, po prostu przekierowali transport do obozu zagłady w Sobiborze, by tam spalono zwłoki na stosach.
Wieść o przejeżdżających pociągach z dziećmi przekazywali sami kolejarze. Rozchodziła się lotem błyskawicy. W małych miejscowościach na trasie Zamość-Warszawa ludność się mobilizowała i kiedy tylko składy się tam zatrzymywały, zawsze ktoś próbował podrzucać żywność albo wodę. Czerwony Krzyż czasem musiał instruować miejscowych, by nie podawano wygłodzonym dzieciom obfitych posiłków.
Kupowali dzieci za 20 złotych
Czasem dosłownie udawało się “wyszarpać” dzieci po drodze. Bywało, że za 20-100 złotych można je było wykupić od niemieckich konwojentów. Któregoś razu w Garwolinie udało się odczepić od składu jeden wagon. Kolejarze oszukali Niemców, że zepsuła się oś – nieopróżniony wagon został więc na bocznicy, a mieszkańcy po prostu rozdysponowali wynędzniałe dzieci między siebie.
W miejscowościach takich jak Siedlce mieszkańcy brali dzieci pod opiekę. Zapewniali opiekę lekarską i wyżywienie. Czasem dzieci trafiały do mieszkań pozostawionych przez Żydów, których Niemcy już wywieźli do obozów zagłady. Osieroconymi opiekowały się siostry zakonne.
Co trzecie z 30 tysięcy dzieci, jakie padły ofiarą przesiedleń na Zamojszczyźnie, nie przeżyło. Umierały w obozach i podczas transportu; zarówno z ręki niemieckich oprawców, jak i z głodu, zimna oraz chorób.
Około 4,5 tysiąca Niemcy przeznaczyli do zniemczenia i wywieźli do Rzeszy. O większości z nich słuch zaginął. Ledwie kilkaset odzyskało po wojnie ojczyznę i obywatelstwo.
http://wiadomosci.onet.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.