czwartek, 18 lipca 2013

Podręcznik zabijania

Prof. Wielgoś twierdzi, że u niego w Szpitalu Klinicznym Dzieciątka Jezus chore dzieci zabija się przez wywołanie przedwczesnego porodu. Ordynator Dębski stwierdził niedawno w wywiadzie dla „Wprost”, że u niego z kolei podaje się dzieciom przez pępowinę zastrzyk, który zatrzymuje ich akcję serca, choć nie zawsze taka procedura skutecznie zabija.

zab1Niektóre dzieci – według Dębskiego – rodzą się i żyją nawet dobę. Dodaje również, iż obecnie „aborcji nie robi się w sposób mechaniczny”. Tymczasem podręcznik dla studentów medycyny „Położnictwo praktyczne i operacje położnicze” Joahima W. Dudenhausena, wydany w 2010 roku (który notabene polecany jest przez krajowych konsultantów oraz wymieniany jako numer jeden na liście pozycji przygotowujących do zdania lekarskiego egzaminu państwowego LEP) bardzo obrazowo i dosadnie prezentuje nam metody zabijania dzieci.
Podręcznik opisuje m.in metodę polegająca na przebiciu główki: „(…) wewnątrzmaciczne otwarcie główki powoduje wylanie mózgu, zmniejsza wymiary czaszki i umożliwia lub ułatwia jej przejście przez kanał rodny”. Ponieważ dla każdego człowieka, który ma choćby odrobinę uczuć wyższych brzmi to jak koszmarne barbarzyństwo, autor dodaje, iż położnik jest w takiej sytuacji chroniony prawem.ksiazka 4
Kolejne fragmenty podręcznika mówią, czym jest ów „zabieg” – wyzwoleniem matki z niebezpieczeństwa! „Mniej doświadczonym położnikom należy jeszcze raz powtórzyć: operacją wyzwalającą matkę z niebezpieczeństwa jest przebicie główki, a nie kraniotrakcja” (definicja: zaciśnięcie przebitej czaszki za pomocą kranioklastu i wydobycie płodu za przebitą główkę).ksiazka 2
Autorzy książki w sposób „szczególny” traktują dzieci chore. „W praktyce klinicznej przebicie główki u żywego płodu wykonywane jest rzadko. Jedynym wskazaniem jest wodogłowie”. Cała procedura opisana jest szczegółowo a tekstowi towarzyszą szkice ilustrujące wbijanie ostrych narzędzi w czaszkę dziecka. Lekarze – zwolennicy aborcji dwoją się i troją w mediach aby udowodnić, że stosowane przez nich praktyki są po pierwsze legalne, a po drugie konieczne. Wywoływanie przedwczesnego porodu czy wysysanie mózgu? Ten dylemat nie ma znaczenia dla dzieci czekających w kolejce do bycia zamordowanym.
________________________________________
grafiki pochodzą z podręcznika dla studentów medycyny „Położnictwo praktyczne i operacje położnicze.” Joahima W. Dudenhausena
Cały opis tej barbarzyńskiej procedury wraz z grafikami znajdziesz tutaj  (nie polecamy osobom wrażliwym).
Za: http://stopaborcji.pl/index.php/634-podrecznik-zabijania

czwartek, 11 lipca 2013

Batem ją! Batem! Batem! Batem!

Jakże inaczej można to wytłumaczyć, jeśli nie karą za rewolucję francuską? Wiadomo, że Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, a sprawiedliwość domaga się nie tylko kary, ale nie byle jakiej, tylko kary o charakterze mutylacyjnym, czyli odzwierciedlającym. Rewolucja francuska była rezultatem poddania się Francuzów dyktatowi ogarniętych pychą półinteligentów - bo właśnie takimi ludźmi byli ówcześni „filozofowie”, którzy przez kilkadziesiąt lat zdołali przerobić kulturalny europejski naród w zdziczałą hordę, która zalała całą Francję krwią. Za poddanie się uwodzicielskim zabiegom pysznych ignorantów Francja jest dzisiaj karana coraz głębszym upokorzeniem. Jakby mało było tego, że prezydentem tego dumnego kraju został żydowski arywista Mikołaj Sarkozy, to jego następcą został Franciszek Hollande, sprawiający wrażenie doktrynera przebywającego już w rejonach, gdzie ideologia niepostrzeżenie przechodzi w sferę psychiatrii. Co gorsza, ma pomocników, między innymi w osobie Christiany Taubiry, czarnoskórej reprezentantki Gujany, na skutek parlamentarnych siucht wystawionej na stanowisko ministra sprawiedliwości. Ta nie zawaha się przed niczym, najwyraźniej uważając, że im bardziej odlotowo, tym bardziej postępowo. Może byłoby to i zabawne, gdyby nie fakt, że te wszystkie odloty przyjmują postać narzędzi terroru, skierowanego przeciwko wszystkiemu, co przez wieki tworzyło łacińską cywilizację, a w szczególności - przeciwko etyce chrześcijańskiej, jako fundamentowi systemu prawnego.

Jeszcze nie ucichły masowe protesty przeciwko zinstytucjonalizowaniu we Francji związków sodomitów i gomorytek, a już pani minister Taubira poinformowała o rozpoczęciu prac nad ustawą zakazującą używania w dokumentach słów „ojciec” i „matka”. Projekt ma być gotowy już 31 października. Jest to oczywiście tylko pierwszy krok na drodze prowadzącej do zakazu posługiwania się tymi słowami nie tylko w urzędowych dokumentach, ale również w rozmowach.

Kiedy przed kilkoma laty byłem w Nowym Jorku, akurat podano komunikat, że zakazane jest używanie „słowa na literę n”. Chodziło o określenie „nigger”, czyli „czarnuch”. Charakterystyczne przy tym jest to, że ten zakaz praktycznie odnosi się do ludzi rasy białej, bo Murzyni tradycyjnie takimi głupstwami się nie przejmują i w rozmowach między sobą nazywają się „czarnuchami” aż miło posłuchać. Traktują to zapewne jako rodzaj przywileju, podobnie jak pan inżynier Czesław Bielecki. Pewnego razu byłem zaproszony do telewizyjnego programu razem z nim, profesorem Marcinem Królem i nieżyjącym już Krzysztofem Wolickim. W oczekiwaniu na wejście do studia pan Bielecki rozmawiał sobie z panem Wolickim i w pewnej chwili krzyknął głośno do niego: „ty żydłaku!” - a trzeba nam wiedzieć, że pan Bielecki jest pochodzenia żydowskiego, podobnie jak Żydem był pan Wolicki. A kiedy prof. Król retorycznie zapytał, dlaczego to jemu nie wolno do nikogo tak powiedzieć bez narażenia się na oskarżenie o antysemitismus, pan inżynier Bielecki pół żartem, ale i pół serio odparł, że „jakieś przywileje muszą być”.

Więc zgodnie z zasadą „od rzemyczka do koniczka”, początkowy zakaz używania słów „matka” i „ojciec” w dokumentach zostanie rozszerzony również na życie codzienne - bo jednym z ważnych elementów strategii przerabiania normalnych ludzi na ludzi sowieckich według Antoniego Gramsciego, jest narzucenie przy pomocy norm prawnych porządku zadekretowanego w miejsce spontanicznego również w języku mówionym, by w ten sposób stopniowo oczyścić społeczną pamięć nie tylko z niepoprawnych politycznie słów, ale również, a może przede wszystkim - ze wspomnień o ich desygnatach, czyli instytucji matki i ojca. „A kiedy zwolna, po troszeczku, w tej dialektyce się wyćwiczą, to moją staną się zdobyczą” - mówiła do durnowatego marszałka Greczki Caryca Leonida w słynnym poemacie Janusza Szpotańskiego „Caryca i zwieciadło”. Warto przypomnieć jego zakończenie - bo ono właśnie znakomicie ilustruje docelowe upokorzenie Francji w ramach kary za rewolucję: „Bo nie zrozumie prosty lud nigdy potężnej duszy władcy. Dlatego musi świszczeć knut i muszą dręczyć go oprawcy. Gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk. Dla ludu eto wsio rawno, czy car, czy chan jest jego katem. Bo lud to swołocz i gawno. Batem go! Batem! Batem! Batem!”

Ale co tam Francja! Wprawdzie szkoda mi jej, bo wspominam ją z czułością - ale bardziej, ma się rozumieć, obchodzi mnie Polska, w której odpowiednikiem pani Taubiry jest pani minister Krystyna Szumilas. Skąd okupująca nasz nieszczęśliwy kraj razwiedka wyszukuje takie osobliwości, jak pani minister - trudno zgadnąć. Nietrudno natomiast przewidzieć, że z wdzięczności za to niespodziewane zapewne i dla niej samej wywyższenie, gotowa jest na wszystko. Właśnie zapowiedziała, że już od przyszłego roku szkolnego wprowadzi obowiązek posyłania do szkoły sześciolatków. Dlaczego aż tak jej na tym zależy? Składa się na to kilka zagadkowych przyczyn. Po pierwsze - im wcześniej oderwie się dzieci od rodziców i podda komunistycznej indoktrynacji, tym większe szanse na przyśpieszenie upragnionej przez wrogów łacińskiej cywilizacji rewolucji.

Dzieci objęte szkolnym obowiązkiem już tylko teoretycznie podlegają władzy rodzicielskiej, a w coraz większym stopniu są wydawane na pastwę urzędników państwowych - bo dzisiaj nauczyciele, podobnie jak policjanci, są urzędnikami, już tylko wykonującymi polecenia naszych panów gangsterów. Zatem rozciągnięcie obowiązku szkolnego również na sześciolatków stanowi ważny krok na drodze stopniowej likwidacji władzy rodzicielskiej, a to z kolei - jest ważnym narzędziem walki w rodziną, jako reliktem „kultury burżuazyjnej”. Ale na tym nie koniec, bo inicjatywie pani minister Szumilas przyświeca również inny złowrogi cel w postaci objęcia sześciolatków systematycznym oddziaływaniem demoralizacyjnym, nazywanym „edukacją seksualną”. Jest to następstwem kwietniowej konferencji, jaka odbyła się w siedzibie Polskiej Akademii Nauk z inicjatywy Ministerstwa Zdrowia i Ministerstwa Edukacji Narodowej, a jej przedmiotem była właśnie edukacja seksualna dzieci. Uczestnicy tej konferencji uradzili między innymi, a ściślej mówiąc - przyjęli do wykonania zalecenie Światowej Organizacji Zdrowia oraz niemieckiego Federalnego Biura do spraw Edukacji Zdrowotnej, by „dzieciom od 15 roku życia wpajać krytyczne podejście do norm kulturowych i religijnych w odniesieniu do ciąży i rodzicielstwa”.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że pani Szumilas w podskokach będzie realizowała nie tylko takie zalecenia, ale i jeszcze gorsze - jakby jej tylko kazali. „Zaiste, wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie” i te dokazywania powinny nam uświadomić, że najwyższy czas, by to całe Ministerstwo Edukacji Narodowej rozpędzić na cztery wiatry, gmach zburzyć do fundamentów, a teren posypać solą, jak to zrobili Rzymianie z Kartaginą - żeby nic już na tym miejscu się nie odrodziło.

Stanisław Michalkiewicz

wtorek, 9 lipca 2013

Wilkołak, który porywał dzieci

Furman miał codziennie wozić trupy z obozu w Zamościu na cmentarz. Każdego dnia pośród zwłok było 30 ciał dzieci – czasem mniej, czasem więcej. Grzebano je bez trumien.

Dzieci Zamojszczyzny, fot. PAP/ CAF
Dzieci Zamojszczyzny, fot. PAP/ CAF

70 lat temu hitlerowcy rozpoczęli akcję “Werwolf” (Wilkołak) – to był ostatni etap wysiedleń polskiej ludności na Zamojszczyźnie. Podczas nich Niemcy wygnali z regionu w sumie ponad 100 tysięcy jego mieszkańców. Wśród nich było 30 tys. dzieci.

Elementy wielkiej układanki

Wysiedlenie Polaków z Zamojszczyzny miało być dla III Rzeszy ledwie jednym z etapów gigantomańskiego przedsięwzięcia. Generalny Plan Wschodni (Generalplan Ost), który powstał w gabinetach Himmlera, miał być wcieleniem w życie rojeń Hitlera o przestrzeni życiowej na Wschodzie.

Zgodnie z tą polityką Niemcy praktycznie od początku okupacji w Polsce wprawili w ruch machinę deportacyjną. Polaków wysiedlano z Wielkopolski (przemianowanej na Kraj Warty), a także z Pomorza. W ich miejsce ściągano Niemców ze Wschodu. Polaków wypychano z kolei do Generalnego Gubernatorstwa, by w ten sposób nieodwracalnie zniemczać tereny uznane za “rdzennie germańskie”.
Towarzyszyły temu “akcje specjalne” przeciw polskim elitom i inteligencji – wszak Polacy mieli być sprowadzeni do poziomu niewolniczej siły roboczej. Polskich Żydów zamknięto za murami gett.

Wkrótce Niemcy ruszyły na Związek Radziecki i szybkie postępy Wehrmachtu zapowiadały oszałamiający triumf. Himmler poczuł, że ma swobodę ruchów, jeśli idzie o realizację wielkiego planu. Niemcy zamierzali szybko skolonizować tereny wzdłuż niedawnej jeszcze granicy, wyznaczonej paktem Ribbentrop-Mołotow.

Miała powstać swoista strefa buforowa. Z jednej strony: aby chronić tyły niemieckich wojsk nadal nacierających na wschód. Z drugiej: miał to być przyczółek do dalszej germanizacji na Ukrainie i Białorusi.

Oprawcy przychodzą nocą

Rozkazem Himmlera powiat Zamość został “pierwszym terenem osiedleńczym Generalnej Guberni”. Tutejsze żyzne ziemie i rozliczne gospodarstwa po zwycięskiej wojnie miały się stać własnością zasłużonych działaczy SS i NSDAP.
Już jesienią 1941 r. Niemcy przeprowadzili “próbę generalną”, wypędzając z kilku wsi pod Zamościem ponad 2 tys. chłopów. Na ich miejsce planowano osiedlić Niemców z Besarabii. Dla miejscowej ludności najgorsze miało jednak dopiero nadejść.

Poczynając od nocy z 27 na 28 listopada 1942 r., na kolejne wioski pod Zamościem spadały te same ciosy. Ludzi nocą albo nad ranem wyrywało ze snu walenie w drzwi. Wieś była już wtedy otoczona przez niemieckie oddziały. Folksdojcz na usługach oficera dowodzącego akcją chodził od drzwi do drzwi i informował mieszkańców, że mają 5-15 minut na spakowanie. Można było zabrać 10-20 kg bagażu.

Całe rodziny wypędzano na śnieg i zbierano na placu. Na miejscu rozstrzeliwano tych, którzy próbowali uciekać albo odmawiali opuszczenia domostwa. Ładowano ludzi na ciężarówki albo furmanki i wywożono. Gdzie – tego nie wiedzieli.

Na miejscu zjawiali się ściągnięci zawczasu osadnicy – nie tylko Niemcy, ale i Ukraińcy. Zamysł polegał bowiem na tym, by osady zasiedlane przez Niemców były otaczane ukraińskimi “kordonami”, tak aby polska partyzantka nie miała ułatwionego zadania. Pierwsza znacząca fala wysiedleń trwała do marca. Wygnano ok. 50 tys. ludzi.

Akcja osłabła, kiedy opór stawiły oddziały polskiego podziemia, głównie Batalionów Chłopskich. Ale z końcem czerwca 1943 r. Niemcy uderzyli po raz kolejny. Akcja “Werwolf” miała być zarówno ciosem w partyzantkę, jak i ostatnim etapem wysiedleń. Tym razem Niemcy  nie tylko wypędzali mieszkańców, ale też brutalnie pacyfikowali wioski, a mężczyzn – podejrzanych o udział w partyzantce – brutalnie przesłuchiwali i mordowali, m.in. w Rotundzie Zamojskiej.

Podzieleni i rozdzieleni

Większość ludzi wysiedlanych na Zamojszczyźnie trafiała zrazu do trzech obozów przejściowych. Tu o ich losie miała decydować selekcja. Hitlerowcy przydzielali więźniów do jednej z kilku kategorii według “wartości rasowej”. Całe rodziny musiały pokazywać się lekarzom. “Rozbieraliśmy się do pasa i pojedynczo podchodziliśmy do nich. Kładliśmy ręce na stolik, a wtedy patrzyli nam w oczy, za uszy i na ręce” – mówi jedna z relacji.

Polacy o rzekomo nordyckich cechach rasowych (np. potomkowie Niemców) mieli być zabrani do Łodzi w celu ustalenia, czy można ich “regermanizować”. Druga grupa to dorośli (w wieku 15-59 lat), którzy mieli być użyci jako niewolnicza siła robocza. Trzecią grupę stanowili “nieprzydatni” – mieli być wysłani do obozów koncentracyjnych.

Wreszcie ostatnia grupa, którą zamierzano wysyłać koleją do tzw. wiosek rentowych – swoistych rezerwatów w małych miejscowościach na trasie Lublin-Warszawa. Dotyczyło to starców oraz dzieci (młodszych niż 14 lat), odebranych przymusowo rodzicom.

Cała ta nieludzka procedura oznaczała rozbicie tysięcy rodzin. Matki i córki, synowie i ojcowie trafiali do osobnych baraków, co było wstępem do rozstania. Często na zawsze.

“Zaczęło się piekło na ziemi. Dzieci trzymały matki za ręce, za spódnice, wracają, matki płaczą. A Niemcy rozwścieczeni krzyczą: «Odprowadzić, bo jak ci dam 25 nahajów, to cię zaraz szlag trafi». Dzieci i tak wracały, a oni je popychali i odrzucali” – czytamy we wspomnieniu. Tych najmłodszych, określanych później jako “dzieci Zamojszczyzny”, czekał okrutny los.

Gehenna w końskich barakach

Początkiem gehenny tysięcy dzieci były już same obozy przejściowe. Największy znajdował się w Zamościu, mniejsze w Biłgoraju czy Zwierzyńcu. Zbudowane były według podobnego schematu: kilkanaście drewnianych baraków, otoczonych drutem kolczastym.

Dzieci i starcy trafiali do najgorszych “końskich” baraków. Były nieogrzewane i przepełnione. Głód był regułą, podobnie jak brak opieki medycznej i leków. Nic dziwnego, że zwłaszcza zimą 1942/1943 r. śmierć zbierała żniwo zwłaszcza wśród najmłodszych; jeszcze zanim zdołali oni opuścić obóz przejściowy.

Do Zwierzyńca, dla przykładu, wodę przywożono beczkowozami, bo studnia leżała za drutami. Trafiała zresztą niemal tylko do kuchni, a do mycia nierzadko w ogóle więźniowie jej nie dostawali. “Jak się powiesiło na drutach jakąś bieliznę, przepłukało się jakieś majteczki czy koszulę, to się ruszało, takie były wszy i pluskwy” – wspominała pobyt w obozie Franciszka Maria Sołtys.

W szczytowych okresach wysiedleń osadzonych było dziesięć razy tyle co miejsc w barakach. Skutkiem były choroby: błonica, zatrucia pokarmowe, odra, a w “szpitalu” oczywiście nie wszyscy mogli się pomieścić.

W Zamościu władzę nad obozem sprawował Arturem Schütz, znany wśród osadzonych jako “Komendant Ne” (używał tego słowa jak przecinka). Schütz bił swoje ofiary pejczem, szczuł psem, a najczęściej powalał na ziemię potężnym ciosem w szczękę (był ponoć bokserem). Był tak samo bezlitosny dla dorosłych, jak dla dzieci.

Stanisław Czarnecki, jeden z wysiedlonych, miał na rozkaz Niemców przewozić furmanką trupy. Codziennie kursował z obozu w Zamościu na cmentarz. Mówił, że każdego dnia pośród zwłok było 30 ciał dzieci – czasem więcej, czasem mniej. Grzebano je bez trumien.

Kierunek: obóz koncentracyjny

Pobyt w obozach przejściowych trwał z reguły dwa-trzy tygodnie. Potem ruszały transporty – w różnych kierunkach.

W grudniu 1942 r. z Zamościa wyjechał pierwszy kilkusetosobowy transport do Auschwitz. Miało być ich jeszcze kilka. W tych transportach znajdowały się również dzieci – w liczbie trudnej do oszacowania. Ich los wraz z przybyciem do obozu był na ogół przypieczętowany. Chłopców z Zamojszczyzny poddawano eksperymentom pseudomedycznym, wstrzykując np. bakterie tyfusu. Na koniec zabijano ich tzw. szpilą – zastrzykiem fenolu w serce.

Podobnie traktowano kobiety w ciąży lub połogu. “W Oświęcimiu rozdzielono mnie z żoną. Słyszałem od ludzi, że urodziła żywe dziecko, które Niemcy za pomocą zastrzyku zabili. Żonę również Niemcy zabili. W transporcie, w którym mnie wieźli do Oświęcimia, było około 200 dzieci w wieku od 8 do 10 lat. Przez dwa miesiące były razem z dorosłymi, a później Niemcy zabrali je i ślad po nich zaginął” – zeznawał po wojnie Czesław Węcławik, jeden z wysiedlonych z Zamojszczyzny.

Już podczas operacji “Werwolf” (czyli latem 1943 r.) wysiedlonych, którzy mieli trafić do obozów koncentracyjnych, kierowano głównie na Majdanek. Tu wprawdzie nigdy nie udało się Niemcom stworzyć tzw. obozu dziecięcego (mieli taki plan), ale i tak w lubelskim kacecie znalazły się setki dzieci.

“Płaczą na głos, co do wściekłości doprowadza dozorujących Niemców, którzy poczynają bić po głowach. Oczy łzami zalane, buzie ściągnięte w podkówkę, całe ciałko drży z lęku. Są już ciężko chore” – relacjonowała pielęgniarka-więźniarka z Majdanka.
Dla większości nie było ratunku. “Było ogrodzone miejsce, gdzie znoszono ciężko chorych i umarłych. Widziałam, jak najbliżsi odnosili umierające dzieci, musieli je tam zostawić żywe i często przytomne. Zapyta ktoś, czy płakali. Nie. Nie płakali ani ci, którzy zostawali na polu śmierci, ani ci, którzy odchodzili” – to inne wspomnienie z Majdanka.

Hrabia spieszy na ratunek

Alarmujące wieści o warunkach panujących w obozie w Zwierzyńcu dotarły do hrabiego Jana Tomasza Zamoyskiego. Był on przedstawicielem Rady Głównej Opiekuńczej – czyli instytucji dobroczynnej, która współpracowała z Czerwonym Krzyżem. Ordynat Zamoyski organizował pomoc dla dzieci uwięzionych w obozie, przemycając za druty żywność i leki (w ten sposób pomagała też okoliczna ludność).

Latem 1943 r. Zamoyski postawił na szali bezpieczeństwo swoje i swoich bliskich: udał się z interwencją do samego Odilo Globocnika – szefa SS i policji w dystrykcie lubelskim. To on w praktyce kierował przesiedleniami. Dla Zamoyskiego ta wizyta mogła się skończyć na Majdanku albo w Auschwitz.
Ale udało mu się ubłagać Globocnika, by ten zwolnił z obozu w Zwierzyńcu kilkaset dzieci: kilkulatków odebranych matkom. Znalazły opiekę i wyżywienie w sierocińcu, który prowadziła Róża Zamoyska, żona hrabiego. Powstało dla nich również za sprawą Zamoyskich kilka szpitali.

Wielu małych pacjentów trafiło do nich zbyt późno. “Największe wrażenie sprawiły na mnie dzieci w szpitalu ordynackim. Około czterdziestu, najwięcej w wieku do pięciu lat, leżą po dwoje, wyniszczone i wychudzone tak, że podobne są raczej do trupków” – czytamy w relacji Zygmunta Klukowskiego, lekarza Armii Krajowej i kronikarza ruchu oporu na Zamojszczyźnie.

Pociągi mroźnej śmierci

Nie mniej dramatyczny los spotkał dzieci, które Niemcy chcieli przerzucić koleją do tzw. wiosek rentowych. Trasa wiodła w kierunku Warszawy. Na kilkunastostopniowym mrozie dzieci ładowano do przepełnionych (czasem nawet 100-150 osób), nieogrzewanych wagonów towarowych, bez jedzenia, picia i dostępu do toalety.

Podróż w tych warunkach trwała czasem kilka dni i nigdy się nie zdarzało, by wszystkie dzieci dojechały żywe. W jednym z transportów (luty 1943 r.) zamarzło po drodze blisko 500 dzieci. Kiedy Niemcy otworzyli wagony, po prostu przekierowali transport do obozu zagłady w Sobiborze, by tam spalono zwłoki na stosach.

Wieść o przejeżdżających pociągach z dziećmi przekazywali sami kolejarze. Rozchodziła się lotem błyskawicy. W małych miejscowościach na trasie Zamość-Warszawa ludność się mobilizowała i kiedy tylko składy się tam zatrzymywały, zawsze ktoś próbował podrzucać żywność albo wodę. Czerwony Krzyż czasem musiał instruować miejscowych, by nie podawano wygłodzonym dzieciom obfitych posiłków.

Kupowali dzieci za 20 złotych

Czasem dosłownie udawało się “wyszarpać” dzieci po drodze. Bywało, że za 20-100 złotych można je było wykupić od niemieckich konwojentów. Któregoś razu w Garwolinie udało się odczepić od składu jeden wagon. Kolejarze oszukali Niemców, że zepsuła się oś – nieopróżniony wagon został więc na bocznicy, a mieszkańcy po prostu rozdysponowali wynędzniałe dzieci między siebie.
W miejscowościach takich jak Siedlce mieszkańcy brali dzieci pod opiekę. Zapewniali opiekę lekarską i wyżywienie. Czasem dzieci trafiały do mieszkań pozostawionych przez Żydów, których Niemcy już wywieźli do obozów zagłady. Osieroconymi opiekowały się siostry zakonne.

Co trzecie z 30 tysięcy dzieci, jakie padły ofiarą przesiedleń na Zamojszczyźnie, nie przeżyło. Umierały w obozach i podczas transportu; zarówno z ręki niemieckich oprawców, jak i z głodu, zimna oraz chorób.
Około 4,5 tysiąca Niemcy przeznaczyli do zniemczenia i wywieźli do Rzeszy. O większości z nich słuch zaginął. Ledwie kilkaset odzyskało po wojnie ojczyznę i obywatelstwo.

http://wiadomosci.onet.pl

poniedziałek, 8 lipca 2013

Wypadek dziennikarza Michaela Hastingsa

pojazd Hastingsa

Wypadek samochodowy, jaki może być spowodowany przez przejęcie kontroli i zdalne sterowanie pojazdem to potwierdzony fakt



18 czerwca w Kalifornii miał miejsce wypadek samochodowy, w wyniku którego zginął znany dziennikarz, niespełna 33-letni Michael Hastings, a sam wypadek zdaje się nie mieć oczywistych przyczyn, za to rodzi coraz więcej podejrzeń. Konkretnie, podejrzeń o zamordowanie dziennikarza z premedytacją przy wykorzystaniu wypadku samochodowego.

Hastings ostatnio pisał dla Rolling Stone oraz internetowego portalu BuzzFeed. Poprzednio opublikował głośny wywiad z ówczesnym dowódcą wojsk USA w Afganistanie, gen. McChrystalem, w którym jego rozmówca otwarcie skrytykował Obamę. Wywiad ten spowodował, że generał stracił stanowisko.

Wcześniej Hastings pracował dla mainstreamu, m.in. Newsweeka, The Washington Post, The Los Angeles Times, The New York Times, był też korespondentem wojennym w Iraku.

Jak twierdzi policja w Los Angeles, dziennikarz jechał mercedesem z dużą prędkością w dzielnicy Hancock Park. Nagle stracił panowanie nad pojazdem i uderzył w drzewo, co spowodowało, że samochód stanął w ogniu. Wiadomo, że na krótko przed wypadkiem, Hastings wysłał informację, z jakiej wynikało, iż szykuje publikację nowego, „bombowego” materiału prasowego, „oni” są na jego tropie i musi poszukać dla siebie czasowej „kryjówki”.

Informacje ujawnione przez witrynę therebel na tle analizy okoliczności morderstwa Hastingsa stawiają ważne pytania dotyczące bezpieczeństwa prywatnych pojazdów.

Pełna zdalna kontrola nad wszystkimi nowoczesnymi samochodami na rynku USA zostaje potwierdzona

Mercedes Hastingsa rocznik 2013 mógł nie być porwany za pomocą zdalnego sterowania, a zamiast tego rozpędzony na pełny gaz (gdy unieruchomiono wszelkie funkcje pokładowe samochodu), a następnie wbity w drzewo.

Zespół hakerów z wydziału informatyki na the University of Washington przeprowadził badania, które dowiodły, że wszystkie samochody wyposażone w układ ABS sprzedane w USA mogą być „przejęte” przy pomocy zdalnego sterowania, ich układ hamulcowy może być całkowicie wyłączony w poruszającym się samochodzie, przepustnicę da się otworzyć na maksa, przy czym da się nim sterować przy wyjętym kluczyku ze stacyjki, gdy pojazd jest zaparkowany, a wszystkie systemy sterujące wewnątrz pojazdu są całkowicie wyeliminowane.

Chociaż ja przypuszczam, że Hastings został zamordowany wcześniej, a jego samochód został zaparkowany i spalony, gdyż wstępne dowody zdjęciowe pokazywały, iż palący się pojazd nie miał żadnych uszkodzeń mechanicznych z przodu i rozerwanego wybuchem tyłu, a dopiero potem pojawiły się w relacjach sceny ekstremalnej motoryzacyjnej rzezi, mam zamiar zasugerować zupełnie inną możliwość, jak mogło do tego dojść.

Mianowicie, że mercedes, rocznik 2013, jaki prowadził Hastings, mógł nie być porwany za pomocą zdalnego sterowania, lecz zamiast tego rozpędzony na pełny gaz, a następnie wbity w drzewo. Przy czym jednocześnie unieruchomione były pokładowe układy sterownicze samochodu.

Wiele osób wie o systemie GM OnStar, który zawsze utrzymuje połączenie internetowe po sieci komórkowej z ośrodkiem systemu kontroli silnika i działa już od lat 90-tych. Ale niewiele osób wie o nakazie federalnym, jaki w 2005 roku zmusił producentów do instalacji podobnego ciągłego połączenia internetowego za pośrednictwem sieci komórkowych, w każdym samochodzie, jaki będzie sprzedany w Ameryce, czy to z systemem OnStar, czy innym.

I ten zespół hakerów udowodnił, że zdalne sterowanie za pośrednictwem tego połączenia może rzeczywiście umożliwić przejęcie kontroli nad pojazdami (w przypadku ich eksperymentu, używali oni zdalnie sterowanego laptopa podłączonego do portu diagnostycznego, a nie połączenia komórkowego), co może doprowadzić do użycia samochodu w roli morderczej broni.

Problem dotyczy wszystkich pojazdów, które korzystają z sieciowych modułów sterujących, zawierających tzw. protokół CAN (Controller Area Network), jaki działa w sposób podobny do przewodowej sieci komputerowej, która łączy komputery. Każdy moduł w samochodzie, czy to sterownik ABS, regulator przepustnicy, sterownik zapłonu, a nawet nowoczesne modele radia, komunikują się za pośrednictwem tej sieci, jaka jest zintegrowana z główną jednostką sterującą silnika. Jeśli choćby jedno z urządzeń w tej sieci może być „przejęte” przez hackera (a zespół udowodnił, że wszystkie), to potem może ono zostać użyte jako punkt wprowadzenia pełnej kontroli nad pojazdem, kierowca traci panowanie, a samochód działa wg kaprysów sterowania napastnika.

A narzucony federalny nakaz ciągłego połączenia internetowego poprzez sieć komórkową we wszystkich samochodach od 2005 r., zapewnia zdalny punkt dostępu, dzięki któremu każdy samochód może zostać zhakowany, chyba że masz wystarczająco wysokie stanowisko, aby mieć przywilej korzystać z tej możliwości przeciwko innym.

Nie ma praktycznie wątpliwości, mercedes Hastingsa miał umieszczoną gdzieś kamerę (kamery są bardzo powszechne dla samochodów tej klasy), co pozwoliło napastnikowi dokładnie wiedzieć, gdzie i dokąd jechał samochód Hastingsa, dawało wizualny obraz ataku i pozwalało im analizować, co robią, kiedy porwali jego samochód siedząc wygodnie za biurkiem przy pulpicie drone’a tysiąc kilometrów dalej i poprowadzili go ku idealnej katastrofie. Osobiście nie sądzę, że to tak właśnie się odbyło, ale taka możliwość, jak się okazuje, zdecydowanie jest.

CIA faworyzuje uśmiercanie wrogów przy użyciu wypadku samochodowego ponad wszystkie inne metody zabijania, ponieważ dogodny dla nich „czynnik zaprzeczalności” jest tak wysoki, że nawet jeśli wszystkie dowody wskazują, iż kierowca był niewinny wypadku, łatwo jest obalić taką obronę, obwiniając go o narkotyki lub alkohol.

Jestem pewien, że wielu czytelników ma dosyć ludzi, którzy coś twierdzą, a potem piszą długi dokument, jaki ledwo co dotyczy ich twierdzeń. Lecz tutaj nie mamy z tym do czynienia, wszystko jest tu opisane. Jeśli masz samochód dość nowy, to ma on możliwość stać się narzędziem zbrodni dzięki komórkowemu połączeniu internetowemu, jakie stale w nim działa.

Oto link do oryginalnego dokumentu, a gdyby tajemniczo przestał on działać, zamieściłem go na własnym serwerze tutaj:

cars-oakland2010

Na postawie: http://therebel.org/index.php?option=com_content&view=article&id=657564:full-remote-control-of-all-modern-u-s-market-cars-proven&catid=173:jim-stone&Itemid=1314&acm=733_340

przygotował: stophasbara

Bomba już tyka?

Niemal nieoczekiwanie oficjalne czynniki rządowe (w tym sam prezydent), a za nimi media podjęły zapomniany dotychczas w Polsce temat tragicznej sytuacji demograficznej naszego narodu. Trwający od lat proces dramatycznego spadku przyrostu naturalnego sytuuje nas na trzecim od końca miejscu w Europie (przed Rumunią i Węgrami) oraz na 212. miejscu na świecie (na 224 badane w tym roku państwa). 

 

Współczynnik dzietności w Polsce, czyli liczba dzieci przypadających na jedną kobietę w wieku rozrodczym wynosi obecnie około 1,28. A przyjmuje się, że aby można było mówić o zastępowalności pokoleń, współczynnik ów musi wynosić ponad 2,1. Zwyczajnie więc wymieramy jako naród. Nasz wynik demograficzny zbliża się do tego, jaki osiągają niektóre od lat pogrążone w wojnach kraje afrykańskie.

Być może wcale nie jest to przypadek, ale właśnie istotna informacja, iż od jakiegoś czasu przeciwko Polakom (i nie tylko) toczy się regularna wojna na wyniszczenie, w każdym tego słowa znaczeniu. To jedna z przyczyn, a zarazem skutek kryzysu cywilizacyjnego i ekonomicznego, w jakim pogrąża się cała Europa i w jeszcze szybszym tempie Polska.

Nie pomoże zaklinanie rzeczywistości w postaci magicznych danych z zakresu makroekonomii, nie pomogą zapewnienia o przechodzeniu przez kryzys suchą stopą, nie pomoże wróżenie z trendów światowej gospodarki i mówienie o potrzebie innowacyjności, a nawet poprawie konkurencyjności, jeśli nie dostrzeże się problemu podstawowego dla kraju. Starzejące się szybko społeczeństwo traci dynamizm i chęć do rozwoju oraz każdej formy ekspansji, w tym ekonomicznej.

Społeczeństwa, które nie chcą wydawać na świat dzieci, padają ofiarą własnego egoizmu – zamiast oczekiwanego spokoju czeka je nędza i poniewierka samotnych staruszków. Nie ma takiego systemu emerytalnego na świecie, który zagwarantowałby bezpieczną starość, jeśli liczba ludzi młodych oraz rodzących się dzieci będzie mniejsza od liczby emerytów. Żaden system fiskalny i żadna opieka socjalna nie wytrzymają takich obciążeń. Stoimy przed wizją tabunów starców szukających jedzenia po śmietnikach.


Przyszłość Polaków

Oczywiście państwo dzięki odpowiedniej polityce i opiece prawnej może dość skutecznie sprzyjać lub przeszkadzać rodzinie. W Polsce, niestety, od lat kolejne ekipy rządzące konsekwentnie ograniczają przyrost naturalny Polaków. Dyskusje polityków i ­ekspertów w środkach masowego przekazu zazwyczaj ograniczają się do kwestii długości urlopów macierzyńskich, liczby żłobków i przedszkoli, różnego rodzaju zapomóg i zasiłków oraz zmuszania pracodawców do ponoszenia kosztów związanych z przedłużającymi się urlopami.

Najczęściej jednak zapomina się, lub celowo przemilcza, że państwo może skutecznie wspierać rodzinę przez odpowiednią politykę fiskalną. Zdrowe polskie rodziny nie potrzebują od państwa jałmużny w postaci zasiłków, tylko likwidacji złodziejskich stawek podatkowych w rozliczaniu rodzin oraz skrajnie niesprawiedliwych, drakońskich stawek podatku VAT.

Stosunkowo niedawno rząd polski podniósł te stawki do lichwiarskiej wysokości i obarczył nimi produkty dla dzieci. Każdy zdrowo myślący człowiek wie, że rodzice małych dzieci kupują nieporównanie więcej artykułów pierwszej potrzeby niż osoby bezdzietne. W związku z tym rodziny są karane częściej płaconym podatkiem obrotowym od ubrań, produktów żywnościowych i wielu usług.

W przeciwieństwie do wielu krajów europejskich, gdzie polityka fiskalna sprzyja rodzinom, państwo polskie chce z nich zdzierać, dając w zamian jałmużny wystarczające na zakup taniego wózka. Ale jak tu mówić o prorodzinnej polityce państwa, w którym stawka VAT na prezerwatywy wynosi 8 procent, a na produkty dla dzieci 23 procent…

Sławomir Skiba

Powyższy artykuł w całości został opublikowany w dwumiesięczniku “Polonia Christiana”. Magazyn jest dostępny w kioskach, dobrych salonach prasowych oraz na stronie ksiegarnia.piotrskarga.pl.
Tekst można również przeczytać w e-wydaniu na stronieepch.poloniachristiana.pl.


http://www.pch24.pl


Zob. też stary (z roku 2007) artykuł:
http://biznes.interia.pl/wiadomosci-dnia/news/demograficzna-bomba-juz-tyka,869777

niedziela, 7 lipca 2013

Krwawy Wielki Piątek w Janowej Dolinie

Padł rozkaz by okoliczni Polacy zostali wymordowani do 15 kwietnia. Był więc już tydzień opóźnienia. Zbliżała się Wielkanoc, więc Ukraińcy zapowiadali, że na święta „pomalują jajka krwią Lachów”. Do zbrodni w Janowej Dolinie doszło pod osłoną nocy. Stacjonujący tam garnizon niemieckich żołnierzy mordowanych nie obronił.  

Krwawy Wielki Piątek w Janowej Dolinie


Król Jan Kazimierz upodobał sobie polowania w wołyńskich lasach sosnowych. To właśnie dla upamiętnienia pobytów monarchy w powiecie kostopolskim, nazwano osadę dla robotników – zbudowaną w latach dwudziestych poprzedniego stulecia – Janową Doliną. Miejsce budowano z pieczołowitością charakterystyczną dla inżynierów i architektów II Rzeczypospolitej.
Nowopowstałe Państwowe Kamieniołomy Bazaltu były nadzieją dla dziesiątek rodzin, sprowadzających się do tego miejsca – nadzieją na pracę, rodzinny spokój i chleb.

Chluba Wołynia

 To nie było miejsce typowe dla tej okolicy. Prócz stolicy powiatu, Kostopolu, miejscowości wokół były starymi, tradycyjnymi wschodnimi wioskami. A przy kamieniołomach powstawały nie tylko w pełni zelektryfikowane domy mieszkalne, ale i sieć wodno-kanalizacyjna, klub sportowy z boiskiem, szpital, kino-teatr, szkoła, cmentarz a nawet… zespół jazzowy! Piwnice wszystkich domów zbudowano z wydobywanego nieopodal bazaltu, co miało sprawić, iż będą jeszcze bardziej nowoczesne. Bito własną monetę do wewnątrzosiedlowych rozliczeń, wymienialną oczywiście na polską walutę.
Janową Dolinę zasiedlili w 97 proc. Polacy. Około 2,5 tys. mieszkańców chciało budowy kościoła. Postawiono drewnianą kaplicę, która miała być tylko tymczasowym Domem Bożym, wkrótce miał powstać większy kościół. Plany budowy przerwał wybuch II wojny światowej.

W czasie wojny w Janowej Dolinie znajdował się niemiecki garnizon, w którym stacjonowała kompania Wermachtu. Mimo aresztowań dokonywanych przez Gestapo, do 1943 roku mężczyźni stosunkowo spokojnie pracowali w kamieniołomie, kobiety zajmowały się domami. Wiedzieli, że w okolicy zaczynają się dziać rzeczy straszne, widzieli ludzi przyjeżdżających do ich osady, zatrzymujących się w niej ze strachu przed Ukraińcami.

W Janowej Dolinie Ukraińców było bardzo niewielu, poza tym jest przecież niemiecka kompania, która „pilnuje porządku”. Uciekinierzy liczyli na schronienie przed banderowcami. Wśród tych osób była również kobieta przywieziona do miejscowego szpitala z 28 ranami kłutymi. Cudem ocalała z pobliskiego Złaźna, gdzie miesiąc wcześniej ukraińscy mordercy z zimną krwią zabili trzydziestu Polaków.





Państwowe Kamieniołomy w Janowej Dolinie (Wołyń, powiat 
kostopolski). Być może Ukraińców zdenerwowało istnienie państwowej własności w II RP, niezgodne z teoriami ekonomistów “austriackich”?

Jutro Wielki Piątek

 22 kwietnia 1943 r. przypadał akurat Wielki Czwartek. Po pracy cała miejscowa społeczność udała się do kaplicy. O północy większość z mieszkańców kładła się już spać, dzieci były w łóżkach  już od kilku godzin.  Spał również i proboszcz parafii Chrystusa Zbawiciela, choć wcześniej zdążył przygotować się na nadejście Wielkiego Piątku – Dnia Męki Pańskiej. Czy spodziewał się, że będzie to też dzień męki Janowej Doliny?

W tym samym czasie wokół osady zgrupowały się oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii. Banderowcy zarzucili tor kolejowy pniami drzew, chcąc uniemożliwić ucieczkę. Dowódcą akcji był Iwan Łytwyńczuk „Dubowyj”. Pamiętał, że Polacy mieli być wymordowani do 15 kwietnia, takie były rozkazy. Był już więc tydzień opóźnienia do nadrobienia. Ukraińcy opowiadali sobie przez ostatnie dni, że na Wielkanoc pomalują jaja krwią Polaków”. Wielki Piątek był więc ostatnią szansą.

Najpierw padły strzały z broni ręcznej i maszynowej. Zaraz potem szturmowcy ruszyli w przód, podpalając butelkami z łatwopalnym płynem i płonącymi żagwiami kolejne budynki. W ruch poszły też granaty – wrzucano je przez okna domów.

Polacy – ci którym udało się nie zostać rozerwanymi granatem, budzili się z krzykiem. Wyskakiwali przez okna domów z dziećmi na rękach, próbowali schronić się w lesie. Ukraińcy byli jednak na to przygotowani. Stali pod domami i tylko czekali, aż wyjdą z nich ludzie. Zamiast łyku chłodnego powietrza uciekinierzy z płonących domów otrzymywali cios siekierą, najczęściej w głowę. Uderzenie zwykle było śmiertelne, ale to zbydlęconym banderowcom nie wystarczało. Martwe już ciała rąbali siekierami jak drewno na opał. Kto nie miał siekiery, używał wideł. Kilkadziesiąt polskich dzieci zakończyło swe krótkie życie przebite tym rolniczym narzędziem. W kobiety wbijano wszelkiego rodzaju sprzęty gospodarstwa domowego. Komu udało się wyjść z domu bez szwanku, padał za chwilę po celnym strzale w plecy czekającego tylko na to Ukraińca.

Piwnice i szpital pułapką

Skoro nie można uciec z płonącego, drewnianego domu, to gdzie się ukryć? Pozostaje jeszcze piwnica. Bazaltowe pomieszczenia okazały się jednak pułapką. Większość z osób które wybrały tą drogę ucieczki, zaczadziła się lub udusiła dymem.

Ukraińcy bawili się w najlepsze. Cieszyli się na widok padającej od kul „głupiej polskiej szlachty”, jak nazywali Polaków z Janowej Doliny. Ale bestialska złość nie miała końca. Nie płonął wszak jeszcze szpital. To w jego kierunku udała się grupa żołnierzy UPA. O ich barbarzyńskiej premedytacji niech świadczy fakt, iż weszli do placówki i zapytali lekarzy, gdzie leżą pacjenci ukraińscy. Po odstawieniu ich w bezpieczne miejsce, sterroryzowany wcześniej personel wyprowadzono na zewnątrz. Szpital podpalono pozostawiając w nim chorych Polaków, a lekarzy i pielęgniarki zamordowano siekierami. W płonącym budynku medycznym zginęła wspomniana wcześniej uciekinierka ze Złaźna. 28 ran nożem nie wystarczyło by zabić ją miesiąc wcześniej, w Wielki Piątek ta sztuka już się Ukraińcom udała.

Niemcy patrzyli na to wszystko i czekali. Część Ukraińców napadła również na garnizon, Niemcy odparli atak. Polaków zgromadzonych poza okolicami jednostki bronić nie zamierzali. O czwartej nad ranem nad Janową Doliną przeleciał samolot zwiadowczy Luftwaffe, i dopiero to zmusiło banderowców do ucieczki.

Setki ofiar, setki kłamstw

O wschodzie słońca zaczęto podliczać ofiary. Według różnych szacunków zginęło od 600 do nawet 800 osób. Spłonęło ponad 100 budynków. „Widok był przerażający: jedni czarni, poparzeni, inni pokaleczeni, cali zbryzgani krwią, leżeli jeden przy drugim na gołej podłodze, jęcząc z bólu, błagając o pomoc lub łyk wody” – wspomina jedna z mieszkanek Janowej Doliny. „Pozostała przy życiu jedna pielęgniarka była bezradna wobec tylu rannych, braku leków, chociażby tych, które uśmierzają ból. Pomoc ograniczała się do podawania wody” – dodaje.
Złapano kilku ukraińskich bandytów, którzy furami przyjechali po pozostałości po majątkach „Lachów”. Kilkunastu Polaków ruszyło w las w poszukiwaniu zemsty, od czego inni starali się ich odwieść. Zabili pięć osób. Reszta ocalałych przez cały Wielki Piątek grzebała martwych w zbiorowej mogile, na placu obok krzyża, gdzie miał stanąć murowany kościół.

Sława Ukraini, gierojam sława...
Sława Ukraini, gierojam sława… jaki naród, takie “gieroje”.

Tych Polaków którzy przeżyli, wywieziono pociągiem do Kostopola. Gdyby plan Ukraińców został spełniony w stu procentach, w Janowej Dolinie zginęłaby również półtoraroczna dziewczynka, która dwadzieścia lat później wydała na świat ojca autora niniejszego tekstu.

Dziś nie ma już Janowej Doliny. W miejscu tym znajduje się osada Bazaltowe. 10 lat temu, dumni ze swych dziadków i ojców Ukraińcy, zamontowali tam tablicę gloryfikująca UPA.


Napisali:
„Wmurowano ku czci 60-lecia Ukraińskiej Powstańczej Armii. Tu 21-22 kwietnia 1943 roku sotnie pod dowództwem „Dubowego” zlikwidowały jedną z najlepiej umocnionych baz wojskowych polsko-niemieckich okupantów na Wołyniu. W walce zlikwidowano niemiecką i polską załogę, wyzwolono z obozu jeńców wojennych i powstrzymano terrorystyczne akcje przeciwko okolicznym wsiom, które przeprowadzali polsko-niemieccy zaborcy”.
Dziś mówią nam, że „każdy naród ma swoją pamięć”. Tak jak i swoją prawdę.


Krystian Kratiuk
http://www.pch24.pl

sobota, 6 lipca 2013

Demoralizacja od żłobka

Maluszki uczone, jak „wyrażać własne potrzeby, życzenia i granice, na przykład w kontekście zabawy w lekarza” jeszcze przed czwartym rokiem życia, dziewięcioletnie dzieci praktycznie przeszkolone w skutecznym stosowaniu prezerwatyw i środków antykoncepcyjnych oraz nauczone, jak „brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne”, a dwunastoletnie już przygotowane do samodzielnego zaopatrywania się w środki antykoncepcyjne.

To tylko niektóre „standardy edukacji seksualnej w Europie”, nad którymi debatowali w kwietniu br. urzędnicy Ministerstwa Edukacji Narodowej, Ministerstwa Zdrowia, do spółki z Agendą ONZ ds. Rozwoju oraz polskim biurem Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Te zakładające demoralizację nieomal od żłobka programy jeszcze w Polsce nie obowiązują, ale mają być – na razie – popularyzowane w środowisku nauczycielskim.

– Treści, które zapadają w umysły i serca jako pierwsze, stanowią pewną matrycę naszego funkcjonowania – uważa prof. Urszula Dudziak, psycholog i teolog z Instytutu Nauk o Rodzinie KUL. – To dlatego deprawatorom seksualnym zależy na zejściu ze swymi treściami do jak najmłodszych dzieci. Chodzi o to, żeby zgodnie z psychologiczną zasadą pierwszych połączeń dziecko przyjęło te treści jako pierwsze, jedyne i obowiązujące. Rodzice powinni być dziś szczególnie uwrażliwieni na grożące ich dzieciom niebezpieczeństwo – alarmuje profesor Dudziak.

ABC zboczeń

„Standardy edukacji seksualnej Europy. Podstawowe zalecenia dla decydentów oraz specjalistów zajmujących się edukacją i zdrowiem” – to opracowanie przygotowane przez niemieckie Federalne Centrum Edukacji Zdrowotnej oraz Biuro Regionalne WHO dla Europy. W Polsce, podobnie jak w większości krajów Europy, „standardy” te jeszcze nie obowiązują, choć wprowadza się je sukcesywnie. Ale w Niemczech, gdzie od lat edukacja seksualna prowadzona jest od przedszkola, już widać jej destrukcyjne skutki, między innymi w postaci plagi przestępstw seksualnych popełnianych przez młodzież na dzieciach.

W Polsce działa cała masa organizacji usiłujących wprowadzić do szkół i przedszkoli pod hasłem przeciwdziałania dyskryminacji płciowej zasady ideologii gender. Próbują one przeniknąć do szkół i przedszkoli przez samozwańczą instytucję tzw. edukatorów seksualnych, a także poprzez opracowywanie różnego typu „pomocy” dydaktycznych. W jednej z nich pt. „Równościowe przedszkole. Jak uczynić wychowanie przedszkolne wrażliwym na płeć” proponują przedszkolakom taką oto rymowankę: „Bawię się, z kim chcę, robię to, co chcę, płeć nie ogranicza mnie. Czy jestem dziewczynką, czy jestem chłopakiem, mogę być pilotką, mogę być strażakiem. Czy jestem chłopakiem, czy jestem dziewczynką, bawię się lalkami i olbrzymią piłką. Bawię się, z kim chcę, robię to, co chcę, płeć nie ogranicza mnie”. W książce tej sugeruje się, aby rodzice i wychowawcy nie wiązali dziecka z jego biologiczną płcią, gdyż ma ono prawo w przyszłości dokonać wyboru takiej płci, jaką zechce.

Powoli do naszej edukacji sączy się praktyki, które w niemieckich przedszkolach stosowane są na co dzień. Tam na porządku dziennym jest zabawa w „lekarza”, dotykanie miejsc intymnych dziecka, zabawa w gejów i lesbijki, nauka masturbacji. Kilka lat temu państwo wydało tam dla najmłodszych kolorową książeczkę pt. „ABC małego ciała. Leksykon dla dziewczynek i chłopców”. Poucza w niej, że „dotykanie jąder może być rozkoszne i piękne”, a „prezerwatywy można kupić w różnych kolorach, rozmiarach i gustach smakowych. Dzięki nim można zapobiegać ciąży czy uniknąć zarażenia się chorobami”. Leksykon wskazuje także, że „bycie lesbijką jest dla niektórych ludzi niezwyczajne, ale to jest zupełnie normalne. Tak jak można mieć ochotę na czekoladę, tak samo kobiety i mężczyźni mogą mieć ochotę na seks z samym sobą”.

Jak mówi niemiecka socjolog Gabriele Kuby, autorka głośnej książki „Rewolucja genderowa. Nowa ideologia seksualności”, w Niemczech program edukacji seksualnej był przed laty wprowadzany w wersji znacznie łagodniejszej niż obecna i później stopniowo radykalizowany.

Wychować rewolucjonistę

Trudno nie skojarzyć tych niemieckich praktyk, które usiłuje się zaszczepić w Polsce, z widokiem rozochoconego guru lewicowej kontrkultury Daniela Cohna-Bendita, dziś wpływowego posła Parlamentu Europejskiego, który ponad 20 lat temu przed telewizyjnymi kamerami opowiadał o swojej dwuletniej pracy w „alternatywnym” państwowym przedszkolu. Wyznał wtedy, że „seksualność dziecka jest czymś wspaniałym” i „uczucie rozbierania przez 5-letnią dziewczynkę jest fantastyczne, bo jest to gra o absolutnie erotycznym charakterze”. Szczegóły tego molestowania dzieci opisał też w swojej autobiografii. Wiele lat później tłumaczył, że wynikało to z szerszego trendu eksperymentów społecznych, w tym badań nad „dziecięcą seksualnością” na fali rewolucji seksualnej.

– Cohn-Bendit jest uczniem szkoły frankfurckiej, typowym rewolucjonistą, jednym z tych, którzy bardzo wiernie wcielają w życie principia ideologii neomarksistowskiej, a gender ideology jest pewnym wycinkiem tej szeroko pojętej ideologii – wskazuje ks. prof. Tadeusz Guz, filozof prawa z KUL, znawca nowej lewicy, przez wiele lat pracujący naukowo w Niemczech.

Zdaniem ks. prof. Guza, już w pierwotnych projektach zachodniego neomarksizmu chodziło o zdominowanie wszystkich płaszczyzn kształcenia człowieka, jego edukacji i formacji moralnej i religijnej, ale głównie przedszkoli, a nawet żłobków (!), aby wychować pokolenie ludzi podatnych na manipulację, rewolucjonistów zdolnych do niszczenia, gdyż istotą rewolucji jest właśnie niszczenie, zabijanie, unicestwianie, destrukcja. A ponieważ uznano wykorzystanie seksualne za najskuteczniejsze narzędzie do zdeformowania postawy moralnej, religijnej i osobowościowej człowieka, uciekano się do tych praktyk na dzieciach i młodzieży.

– Oni posługiwali się freudowskimi teoriami, że człowiek zdeformowany w tej delikatnej materii płciowości na możliwie najwcześniejszych etapach swojego rozwoju, doprowadzony do osobowościowej ruiny, jest najlepszym materiałem na bycie istotą kolektywistyczną, rewolucjonistyczną, zinstrumentalizowaną, zredukowaną do narzędzia rewolucji światowej, ponieważ takie aspiracje ma neomarksizm zachodni – podkreśla.

Stawką życie wieczne

Dziś z krajów, gdzie zapanowała ideologia gender, co chwila dochodzą informacje o tym, że w manipulowaniu płciowością nie ma granic. Jednym z takich przykładów było zdiagnozowanie przez amerykańskie małżeństwo ze stanu Kolorado transseksualności u swojego 18-miesięcznego synka. Dziecko wychowywane później jak dziewczynka trafiło już do szkoły, a rodzice przy wsparciu całego stanowego genderowego lobby – prawników, polityków i organizacji walczących o prawa osób transseksualnych – wygrało właśnie sprawę sądową wytoczoną szkole, która oponowała przeciwko udostępnianiu chłopcu łazienki dla dziewcząt.

O tym, że granicy genderowych manipulacji, których skutki poniosą kiedyś dzieci, już praktycznie nie ma, świadczy historia opisana kilka miesięcy temu w amerykańskim magazynie „The Advocate”. Otóż kobieta, która przez operację plastyczną „zmieniła” sobie płeć na męską i żyje w związku z inną panią jako prawnie uznany żonaty mężczyzna, postanowiła mieć dziecko. Przestała więc przyjmować męskie hormony, dokonała sztucznego zapłodnienia. Pierwsza ciąża – trojaczki, podobno zagrażała jej życiu. Zdecydowała o aborcji. W efekcie kolejnych zabiegów poczęta została dziewczynka, która ma urodzić się w tym miesiącu.

– Psychologicznie, teologicznie oraz duszpastersko należy bardzo krytycznie ocenić szerzącą się ideologię gender i uznać ją za szczególnie niebezpieczną wobec dzieci – uważa prof. Urszula Dudziak i wskazuje, że u podstaw wychowania dziecka leży kształtowanie jego tożsamości płciowej. Dziecku trzeba dać właściwe wzorce ojca i matki, kobiety i mężczyzny, bo przecież z tej racji dziecko pojawia się w rodzinie i będzie mogło w przyszłości taką rodzinę stworzyć. Mężczyzna i kobieta są równi w godności, ale naturalnie zróżnicowani i to zróżnicowanie ma służyć im wzajemnie, dzieciom, rodzinie i całemu społeczeństwu. Dlatego tak ważne jest dostrzeganie różnic płciowych i identyfikacja z własną płcią.

Tymczasem narzucana dziś jako wzorzec kulturowy ideologia gender programowo zaciera naturalną różnicę między mężczyzną i kobietą, sprowadzając ich tożsamość płciową do społecznej funkcji, którą w imię fałszywie pojętej ludzkiej wolności każdy jakoby ma prawo dowolnie określać bez oglądania się na swoje biologiczne uwarunkowania. Oznacza to zanegowanie i często wręcz zwalczanie tradycyjnych instytucji życia społecznego, jak małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, rodziny, Kościoła czy narodowego państwa. Ideologia ta jest szczególnie opresyjna wobec dzieci, które pozbawia – niezbędnego dla ich rozwoju – naturalnego punktu odniesienia w osobach rodziców jako ojca i matki, a jednocześnie wmawia im posiadanie prawa do samodzielnego wyboru swojej tożsamości płciowej czy orientacji seksualnej. Ten faktyczny gwałt na dzieciach odbywa się pod hasłem edukacji seksualnej.

Profesor Dudziak ostrzega, że obecnie dzieci są ogromnie zagrożone demoralizacją praktycznie od przedszkola.

– Nikt dotąd nie rozdawał dzieciom w przedszkolach pluszowych penisów i wagin, dziesięciolatkom – prezerwatyw, nikt nie usiłował ćwiczyć z nimi, jak się je nakłada na plastikowego penisa, ogórka czy na banana – wskazuje. – Tymczasem dziś ludzie sami zniewoleni chcą uczyć nasze dzieci rzekomej wolności. Ci ludzie niestety różnymi sposobami wchodzą do szkół, do przedszkoli, wychodzą na ulice, chcą być „otwartymi książkami”.

Profesor zwraca uwagę, że rodzicom trzeba uświadomić, iż dziecko jest najwyższą wartością w rodzinie i dlatego oddanie go na wiele godzin w obce ręce wymaga wiedzy, kim jest człowiek, któremu powierzamy ten najcenniejszy skarb.

– Dzieci nie są same w stanie się obronić – ostrzega prof. Urszula Dudziak. – Trwa bardzo mocna walka duchowa, której stawką jest nie tylko życie doczesne naszych dzieci, ale i ich życie wieczne.

Adam Kruczek
http://naszdziennik.pl

środa, 3 lipca 2013

Pederaści adoptowali dziecko po to, by wykorzystywać je seksualnie.

Mianem skrajnej deprawacji określiła australijska policja przypadek 6 – letniego chłopca, który został adoptowany przez pederastów. Homoseksualiści pozwalali innym wykorzystywać go seksualnie.

Australijscy pedofile
Peter Truong (po lewej) i Mark Newton z chłopczykiem, którego kupili w roku 2005.




Mężczyźni mieszkali w australijskim stanie Queensland, w mieście Cairns. Przedstawiali siebie, jako kochających ojców. Dziecko adoptowali w 2005 roku, po tym, jak urodziła je rosyjska surogatka.

O tym, w jak straszliwy sposób homoseksualiści traktują dziecko, policja dowiedziała się dzięki zatrzymaniu pedofila z Wellington. W jego mieszkaniu znaleziono bowiem zdjęcia adoptowanego przez homoseksualistów chłopczyka. I choć fotografie nie były niezgodne z prawem, australijska policja została postawiona w najwyższy stan gotowości.

Jak wykazało śledztwo, homoseksualiści kontaktowali się pedofilami, by ci mogli wykorzystywać dziecko. Pederaści zostali aresztowani w Kalifornii w 2012 roku a w ich domu znaleziono dowody świadczące o tym, że trudnią się oni zbrodniczym procederem.

W ostatni weekend jeden z nich otrzymał wyrok 40 lat więzienia. Drugi wciąż oczekuje na wynik procesu.

To kolejna już na przestrzeni ostatnich tygodni, tak wstrząsająca informacja. Na PCh24.pl informowaliśmy o homoseksualistach mieszkających w USA, którzy adoptowali dziewięcioro dzieci. Stanęli przed sądem oskarżeni o wykorzystywanie seksualne dwójki z nich. W toku postępowania okazało się, że seksualnie wykorzystywanych było jeszcze troje spośród “ich” dzieci. Decyzją Sądu Najwyższego, o procesie dwójki dewiantów opinia publiczna ma być informowana na bieżąco.

Źródło: interia.pl
ged
http://www.pch24.pl/

Oddychamy wszystkimi płucami naraz

Kiedy Izaak Hersz, szef Grupy Bojowej Socjalistów-Rewolucjonistów nakazał wykonać wyrok śmierci na Oberprokuratorze Najświętszego Synodu Konstantym Pobiedonoscewie, wkrótce nadarzyła się okazja do przeprowadzenia zamachu. Pobiedonoscew uczestniczył bowiem w pogrzebie zamordowanego w następstwie zamachu ministra spraw wewnętrznych Sipiagina. Na cmentarzu było mnóstwo żałobników, więc zamachowcy bez trudu ukryli się w tłumie i umiejętnie manewrując zbliżyli się do swojej ofiary, stojącej pod jakimś drzewem. I gdy już-już mieli go zastrzelić, nagle starzec - bo Pobiedonoscew był starcem - rozkaszlał się przeraźliwie, zaczął wycharkiwać z siebie flegmę, a na dodatek z nosa zwisała mu kapka. Ten widok i te ohydne odgłosy wprawiły zamachowców w takie obrzydzenie, że odstąpili od zamachu w przekonaniu, iż taka gnida nie warta jest kuli. Nawiasem mówiąc, po aresztowaniu Hersza, zwanego również "Gierszunim", kierownictwo Grupy Bojowej Socjalistów-Rewolucjonistów objął Jewno Azef, agent Ochrany, patronujący z piekła wszystkim prowokatorom.

Podobne uczucie fizycznego i moralnego wstrętu wzbudził we mnie widok profesora Zygmunta Baumana wycierającego sobie wzruszeniowe kapki z nosa nieświeżą chustką - ale jeszcze większe obrzydzenie poczułem na widok czołobitności, z jaką prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz witał go przed wykładem. Ponieważ pan prezydent Dutkiewicz i jako prezydent i jako uczestnik słynnego „układu wrocławskiego”, o którym tak szeroko opowiada Grzegorz Braun, coś tam musi wiedzieć o aktualnych mądrościach etapu, to w świetle tego łatwiej zrozumieć, że w osobie prof. Baumana, komunisty, politruka kabewiaków i konfidenta Informacji Wojskowej dzisiaj rehabilituje komunę i komunistycznych zbrodniarzy.

Skoro tak, to tylko patrzeć, jak doczekamy się rehabilitacji i fetowania zbrodniarzy „nazistowskich”. Upływ czasu wprawdzie temu nie sprzyja, ale jeśli prawdą jest, że w niemieckim konsulacie we Wrocławiu pracuje 600, czy nawet 700 urzędników, to może wyszukają jakiegoś „nazistowskiego” naukowca, który za policyjną tyralierą wygłosiłby wykład na tamtejszym Uniwersytecie - a jakby się nie udało, to zawsze przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym pracownik nauki mógłby wykład odczytać z papierów pośmiertnych. Niechże nic nie zostanie uronione z historycznej spuścizny, niechże zjednoczona Europa głęboko oddycha obydwoma płucami, a nie dychawicznie posapuje jednym!

Ale nigdy nie wiadomo, w jaki sposób spełniają się życzenia. Na przykład żydowscy parlamentarzyści w okresie Sejmu Ustawodawczego postulowali, by skupiska ludności żydowskiej w polskich miastach miały status eksterytorialny. Konstytucja marcowa z 1921 roku stanęła jednak na stanowisku unitarnego charakteru państwa i dopiero Niemcy spełnili tamto życzenie, tworząc w miastach getta, które miały własną, odrębną od polskiej, administrację i nawet własną policję. Toteż z pewną rezerwą odnotowuję gorące deklaracje pojednawcze, jakie pojawiają się z okazji 70 rocznicy ludobójstwa Polaków, dokonanego na Kresach Południowo-Wschodnich przez UPA. Sejm na razie nie zdobył się na żadną deklarację, bo Zasrancen liczą, że jeśli „zamilczą roztropnie”, to uda im się dzięki temu uzyskać „sukces” podczas jesiennej edycji „Partnerstwa Wschodniego”, w ramach którego, z łaski Naszej Złotej pani Anieli, litewscy nacjonałowie już ostentacyjnie sekują Polaków.

Senat wydusił z siebie sformułowanie o „czystce etnicznej mającej znamiona ludobójstwa”, ale mimo tej ostrożności ukraińska Swoboda uznała je za dowód polskiej „ksenofobii i szowinizmu”, podyktowanych intencją „zaprzeczenia Ukraińcom prawa walki z okupantami”. A ponieważ Światowy Związek Ukraińców w deklaracji 2006 roku mianem „ukraińskiego terytorium etnicznego” określił województwo podkarpackie oraz część małopolskiego i lubelskiego, to od razu widać, że przed „pojednaniem” otwierają się przepastne wyżyny. Tylu okupantów do zwalczenia!

A właśnie i Episkopat ogłosił, że wspólna deklaracja pojednawcza zostanie podpisana 28 czerwca przez Arcybiskupa Większego Kijowsko-Halickiego Światosława Szewczuka, Metropolitę Kijowskiego z Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, Arcybiskupa Józefa Michalika, Metropolitę Przemyskiego obrządku łacińskiego i Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski oraz Arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego, Metropolitę Lwowskiego obrządku łacińskiego, Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Rzymskokatolickiego Ukrainy. Kiedy to piszę, tekst Deklaracji nie jest jeszcze ujawniony, ale wiemy już, ze ma być ona oparta „na gruncie prawdy”, co jest o tyle frapujące, że jej autorzy jednocześnie zachęcają naukowców polskich i ukraińskich „do dalszego szukania prawdy”. Skoro dopiero „szukają”, to skąd wiadomo, że Deklaracja jest oparta „na gruncie prawdy” już teraz? Jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodzi mi do głowy, to „prawda etapu” - na co zresztą pośrednio wskazał JE abp Józef Michalik przy okazji podpisania w ubiegłym roku deklaracji o pojednaniu polsko-rosyjskim z Metropolitą Cyrylem, że „na tym etapie nie mogliśmy tego nie uczynić”. Skoro już są jakieś „etapy” to prawdopodobnie muszą też towarzyszyć im jakieś prawdy - ale na użytek etapów które nadejdą, historycy mają wyszukać prawdy odpowiedniejsze. Słowem - oddychamy wszystkimi płucami naraz - i żebyśmy się tylko nie zachłysnęli od nadmiaru powietrza. W takiej sytuacji jedno jest pewne - że nie będziemy się nudzili, bo czeka nas wiele niespodzianek, nie tylko w znaczeniu wydarzeń bieżących, ale również - niespodzianek intelektualnych.

Miły staruszku spoglądam na ciebie


Staruszkowie są sympatyczni. Karmią gołębie, rozdają dzieciom landrynki. Są niegroźni, mili, dzielą się dobrą radą.

Takim miłym staruszkiem był pewien Ukrainiec, którego w latach dziewięćdziesiątych aresztowano w USA. Miał miłą, zmurszałą twarz, jak zatem można było mu nadać przydomek: „Iwan Groźny”?.

Ten miły staruszek, z gazetą pod pachą, miałby być katem Sobiboru? - dziwili się jego sąsiedzi.

Ivan Demianiuk został skazany w wieku 89 lat.

Inny „słodki staruszek” Heinrich Boere, w wieku 88 lat, został skazany za zabójstwo czterech Żydów w Amsterdamie, dokonał go w latach czterdziestych. Dostał niewielką – w jego przypadku – karę... dożywocie.

Nigdzie na świecie nie istnieje bowiem prawo, które mówi, że po przekroczeniu osiemdziesiątki człowiek przestaje odpowiadać za swoje wcześniejsze czyny.

Nigdzie na świecie...poza Trzecią Rzeczpospolitą.

Tu wojskowy dyktator komunistyczny, zdrajca własnego narodu - Wojciech Jaruzelski spokojnie i w niemałej chwale dożywa kresu swoich biologicznych mozliwości.

Ilu zabił ludzi...niewłaściwie postawione pytanie.

Komu służył? O! Tu tkwi seno sprawy.

Gdyby należał do Narodowo Socjalistycznej Robotniczej Partii Niemiec, miałby mniejsze szczęście, ale on był członkiem PPR i PZPR, wielbił komunizm...a, no w takim przypadku, to czapki z głów i mordy w kubeł!

Narodowo – socjalistyczni zabójcy (w skrócie określani dziś beznarodowym, acz coraz mocniej przywierającym do Polaków, terminem – naziści) mordowali zbrodniczo, a komunistyczni mordercy mordowali:...no bo takie były czasy, takie grzeszki młodości, no bo ktoś w końcu musiał mordować tych Polaków – Patriotów. Gdyby nie oni, to jak dziś dałoby się wytrzymać w tym kraju. Jeszcze by jaką Berezę nam postroili.

No i ten drugi staruszek, którego minę zapędzonego w kąt szczura widzielismy niedawno na ekranach tv.

Ten drugi staruszek z miła powierzchownością występuje na uniwersytetach, elity nowej RP zachwycają się jego etycznymi teoriami, mówiacymi o względności norm, ba - udowadniającymi relatywność i kontekstualność prawdy.

Dla modnego dziś Zygmunta Baumana Arystoteles to nuda, przeżytek i stary kapeć.

Tylko dlatego, że jest nadprzecietnie inteligentny, że zdążył swoim relatywizmem napoić kilka pokoleń wychowanków, tylko z powodu faktu, że jest fetowany w ponowoczesnym świecie, w Trzeciej Rzeczpospolitej uzyskał żelazny list, status autorytetu.

Pewnie gdyby Igo Sym miał więcej szczęścia i po wojnie przystał do bolszewików i coś tam zagrał u mistrza Wajdy, to dziś celowałby w nas starczym palcem pokazując obowiązujacy kierunek myślenia – niestety zabili go polscy faszyści, nieodrodne dzieci nazi matek i nazi ojców (zapożyczone od Piotra Zaremby).

Te polskie bandy goliły też ponoć co bardziej światłe głowy. Na szczęście historia wytraciła ich w Powstaniu Warszawskim, a resztę postępowo dobili pan Bauman z kolegami.

Nikt szacownemu staruszkowi nie ma dziś prawa zadawać pytań o przeszłość, a jeśli już ktoś to robi, to tak jakby ciotkę podglądał przez dziurke od klucza, samonapiętnowany, rozpłaszczony w lansadach, tonem przepraszający – Pan Profesor wie, ja tak nie myślę, ale przecież oni....

Zygmunt Bauman przez trzy lata był kapusiem Informacji Wojskowej, przez osiem lat – jako politruk – szczuł do mordowania tępe zagony KBW.

Zygmunt Bauman niczego się nie musi wstydzić. Razem z kolegami zabili większośc z tych, którzy dziś – z podobnie siwymi głowami – świadczyliby o jego przeszłości. Jakie to łatwe – wystarczy wyzabijać świadków, resztę upodlić i złamać jej kark.

Nikt wtedy nie śmie podnieść głosu, a ofiary są nieme, ofiary pokrywa wapno i pogarda pana profesora.

Pan profesor z niczego nie musi się tłumaczyć, pan profesor wszystko potrafi uzasadnić, pan profesor ma legiony młodych janczarów, którzy są w stanie stanąć za nim murem i zaświadczyć o tym, że moralnośc wygląda tak, jak ja pan Bauman wyklaruje.

I naraz przed Baumanem stają młodzi ludzie, nikt ich nigdzie nie zaprasza, nikt z nimi nie chce dyskutować, w mediach czeka na nich tylko getto ławkowe. Stają więc przed Baumanem i robią tylko to co mogą – krzyczą, że pamiętają, krzyczą, że się nie zgadzają. I ci którzy wykluczyli ich z oficjalnego dyskursu wzywają na nich milicję (tak milicje, bo tylko ona może bronic towarzysza Baumana). To tak jakby zabrać komuś sztućce, a poptem drwić, że je rękami.

To nie Bauman jest negatywnym bohaterem ekscesów na uczelniach. Są nimi potomkowie tych, których Bauman i jego koledzy wrzucili do ziemi, potomkowei tych, którym sowieccy zdrajcy strzelali w tył głowy.

Za Baumanem ujmuje się prezydent Wrocławia, broni go minister na nieszczęście noszący takie samo nazwisko jak jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy i premier, noszący, dla odmiany, nic nie znaczące nazwisko.

Tak sobie myśle – w dzisiejszej Polsce traktowani jesteśmy jak niepożądani goście, jak chuligani zakłócający namaszczony wykład profesora Baumana, bo ta Polska woli od nas Baumana, Millera, Oleksego, Palikota, prokuratora Szechtera...

Co jednak będzie jak się w koncu policzymy i okaże się, że nas, potomków AK – owców, ciagle jest więcej niż ich. Ciągle mamy coś do powiedzenia, chociaż nigdy nie mieliśmy punktów za pochodzenie.

Panie profesorze niech pan pomysli o Ivanie Demianiuku – nikt nie jest wiecznie bezkarny, nie ma lepszych i gorszych zdrad.

wtorek, 2 lipca 2013

Zyski banków w kryzysie

Wypadki lotnicze II



Sprawa zestrzelenia samolotu koreańskiego w 1983 jest nie mniej tajemnicza jak defragmentacja prezydenckiego Tu-154.
Oczywiście Sowieci stracili ( ??? na pewno? – poniżej inna wersja ) tego Boeinga, ale pytanie dlaczego? Na pokładzie był obecny kongresman Larry McDonald i wiele na to wskazuje, ze to o niego chodziło.



W 1966 r. Kongres kierowany przez kongresmana z Texasu, Wrighta Patmana, powołał Komisje do ponownego zbadania tego, czy stan posiadania Rockefellera jest zgodny z prawem. Dochodzenie zostało potworzone w 1976r. przez Kongresmana Larry’ego McDonalda. W 1976 r. kongresman McDonald w swojej książce “The Rockefeller File” zdemaskował spisek Rockefellerow, Rothschildow, Iluminatow i masonerii, zmierzający do utworzenia Jednego Światowego Rzadu, przez połączenie super-kapitalizmiu z komunizmem pod tym samym dachem, ale pod ich całkowitą kontrolą.


Książka obnażała główne cele masonerii:


1. kontrole jednego rządu światowego, gdzie były połączone superkapitalizacja z władzą,
2. kontrolę USA i reszty świata
3. kontrole wszystkich fundacji poświęconych naukom społecznym, edukacji i polityce.


Ten ostatni punkt został osiągnięty przez wielkie kontrybucje pieniężne dla drugorzędnych i pośrednich fundacji,
które wyselekcjonowały ostatecznych beneficjantów funduszy na badania i wyższe studia. Wśród beneficjantów Rockefellerów znalazły się m.in.: National Educational Association – główne amerykańskie lobby edukacyjne, które stało się zwolennikiem humanizmu, socjalizmu i globalizmu po tym, jak znalazło się ono pod wpływem filozofii Johna Dewey’a, wiodącego amerykańskiego ateisty.


Kiedy kongresman Larry McDonald wszystko to wyjawił, media były dziwnie opieszale w odbiorze i przekazie tych rewelacji. Tylko w dziennych zapisach z posiedzeń Kongresu pojawiła się ta historia. Sprawa ta kosztowała kongresmana McDonalda jego życie, kiedy to Sowieci “przypadkowo” zestrzelili lot 007, którym leciał.
W ogóle nie wspominano w mediach o wyjawieniu przez McDonalda tego, co nazwał on “niebezpieczną konspiracją międzynarodową”.
W 1991 r. podobny los spotkał dwóch innych senatorów: Johna Heinza i Johna Towersa, kiedy wyjawili oni plan Nowego Porządku Świata. jeden zginął 4 kwietnia, a drugi 5 kwietnia – obydwaj w katastrofach lotniczych.


***** BONUS – wypadek ( zamach ) samochodowy:



Generał Patton i kongresman Patton [...Kiedyś mawiało się, że w życiu są tylko dwie pewne rzeczy: śmierć i podatki. Dziś można powiedzieć, że tylko śmierć jest pewna. Bo jeśli się jest bogatym...] – [Albin Siwak „Bez strachu” – tom III (fragment 5)] – Są filmy fabularne, są kroniki z czasów drugiej wojny światowej, jest dużo artykułów w prasie, są książki, które opisują życie i walkę generała Pattona. Jednym słowem jest mnóstwo materiału, który przekonał opinię publiczną, że generał zginął w tragicznym wypadku samochodowym. Oficjalna wersja, na podstawie, której utrwalono taki pogląd na całym świecie, jest taka, że dziewiątego grudnia 1945 roku w godzinach popołudniowych generał Patton jechał z adiutantem i kierowcą dość szeroką dwupasmową drogą służbowym cadillakiem. Była to niedziela i na drodze ruch był bardzo mały. Generał obserwował krajobraz przez szybę samochodu. Pogoda była ładna i widoczność dobra. Rozmawiał z adiutantem o różnych sprawach i nagle zauważyli, że z naprzeciwka jedzie wojskowa ciężarówka. Jechała swoim pasem i dopiero pięć, sześć metrów przed wozem generała dokonała raptownego skrętu, przecinając drogę maszynie generała. Kierowca generała zdążył jeszcze wcisnąć ostro hamulec i skręcić w bok, by uniknąć zderzenia, ale manewr się nie udał i cadillac generała uderzył w ciężarówkę. I jak z protokołu wynika, Patton uderzył się w głowę i doznał licznych obrażeń. Z otwartych ran ciekła krew. Przestał ruszać palcami, co nasuwało podejrzenie, że coś się stało z kręgosłupem. Nie mógł oddychać i mówić, więc natychmiast wezwano ambulans, który przewiózł generała do szpitala.

W Heidelbergu w szpitalu natychmiast położono generała na stół operacyjny. Po skomplikowanej i trudnej operacji generał dość długo był w stanie krytycznym. Wielokrotnie tracił przytomność. Po trzech miesiącach jednak zaczął dochodzić do siebie i wyraźnie, z dnia na dzień, widać było zmiany na lepsze. Lekarze mówili, że to niemal cud. Żołnierze i oficerowie, którymi dowodził odetchnęli z ulgą, wierząc, że wróci do nich jako ich dowódca. Generał zaczął samodzielnie chodzić. Żartował i śmiał się. Ubierał się w mundur i żądał od lekarzy formalnego wypisania go ze szpitala. Lekarze na wszelki wypadek jeszcze kilka dni go przetrzymali i już mieli pozwolić mu na powrót do jego dywizji.

Dzień przed wyjściem ze szpitala generała odwiedził kolega z wojska. Spacerowali obaj po parku przyszpitalnym i generał czuł się dobrze, myślami będąc już ze swymi żołnierzami. A w nocy dostał gorączki i mimo prób ratunku nad ranem zmarł. Nikt z personelu nie odnotował nazwiska tego oficera, który odwiedził generała. Nie można było sprawdzić, kto to faktycznie był. Na domiar złego nie pozwolono zrobić sekcji zwłok. Wydano kategoryczny zakaz pod groźbą sankcji karnych. Ciało zresztą zabrano tego samego dnia.

Lekarz, mimo że nie pozwolono mu zrobić sekcji zwłok, podejrzewał, że chory zmarł otruty. By to sprawdzić uciskano klatkę piersiową i oceniono powietrze, wydychane z płuc przy pomocy ucisku klatki. Lekarz i jego koledzy stwierdzili, że tak powietrze jak i zewnętrzny wygląd ciała daje możliwość stwierdzenia, że został użyty czysty cyjanek, który stosuje się przy zaniku pracy serca. Ten środek, wyprodukowany w Czechosłowacji, jest lekiem. Ale zastosowany u generała musiał spowodować śmierć. Nikt nigdy nie wyjaśnił, kto i dlaczego mógł to zrobić. Nie wyjaśniono też, z jakiego powodu zabroniono sekcji zwłok generała. Wszystkie raporty, notatki i protokoły dotyczące śmierci generała zaginęły. Nie przeprowadzono oględzin samochodu, nie mogli go rzeczoznawcy obejrzeć, a świadków – żołnierzy poprzenoszono w inne części świata.

Można, co prawda przyjąć tezę, że to agenci ZSRR spowodowali ten wypadek i otruli generała. Ale tylko rząd miał możliwość zakazania sekcji zwłok i zniszczenia dokumentów związanych z wypadkiem oraz ukrycia świadków. Generał zresztą był już uprzedzony, że swoi go zlikwidują ze względu na jego poglądy i cele. Mówił to swoim podwładnym, gdy już wyszedł z trzech wypadków samochodowych.

Parę dni po zabraniu ciała generała Pattona, jedna z gazet zamieściła zdjęcie Donovana, współtwórcy CIA i zastępcy szefa CIA. Była to wtedy główna agencja wywiadowcza w USA. I lekarze rozpoznali z gazety, że to ten właśnie człowiek odwiedził generała Pattona w ostatnim dniu jego życia. Ale szybko wyciszono tę wiadomość, gdyż przyjechało dwóch oficerów wywiadu i oświadczyło lekarzom, że jeśli będą rozpowszechniać to kłamstwo czeka ich proces. Donovan tego dnia, według oficerów, był w Stanach i nie mógł być w Niemczech. Tak więc i ten wątek został zdecydowanie ucięty. Wiadomo było, że Donovan był osobistym informatorem prezydenta Roosvelta i on najbardziej poufne sprawy referował prezydentowi osobiście.

Donovan napisał kilka książek będąc na emeryturze. Jedna z nich to „Cel Patton”. Jeśli Donovan nie zabił Pattona, to, kogo miał na myśli pisząc: „Otrzymałem to zadanie z góry. I wielu ludzi ucieszyło się z tak rozwiązanego problemu.” Zastanówmy się – piszą politycy – kto konkretnie się ucieszył z tak rozwiązanego problemu. Bo w tym czasie były dwie realne władze. Jedna to biały dom i formalny zwierzchnik sil zbrojnych, czyli prezydent. I druga to realna władza – bankierzy.



Patton był wielkim, wściekłym wrogiem ZSRR. Nieustannie doprowadzał do spięć i konfliktów z ZSRR i z tego powodu były ciągłe noty dyplomatyczne i liczne protesty strony radzieckiej. Jego dalsze poczynania mogły stanowić zarzewie starcia zbrojnego pomiędzy USA a ZSRR, a nawet przejść w regularną wojnę. A taki scenariusz nie odpowiadał wtedy bankierom, a nawet prezydentowi. W tym czasie korporacje, te największe, w Stanach i na świecie szykowały się do sfinalizowania tego wielkiego projektu, jaki powstał u Żydów w USA. W tym czasie robiono dużo, by pozyskać akceptację Stalina dla tego przedsięwzięcia.

Po pierwszej wojnie światowej upadło imperium osmańskie i ponownie wyizolowane zostało terytorium Palestyny. A w wyniku drugiej wojny światowej przybyły na ziemie palestyńskie rzesze żydowskich emigrantów. Gdy Niemcy hitlerowskie padły i zniknęły, a Wielka Brytania i Francja z trudem podnosiły się z powojennej straty ludzi, sprzętu oraz substancji mieszkaniowej, to Żydzi amerykańscy wykorzystali siłę swoich pieniędzy i wspomagali przygotowania do powstania państwa Izrael. Związek Radziecki w tym czasie pozyskiwał tajemnice bomby atomowej od Żydów Rozenbergów. Działo się zatem tak, że dwa państwa, dwa mocarstwa wychodzące od odmiennych przesłanek, doszły po raz pierwszy od bardzo długiego czasu do porozumienia w założenia Izraela. I gdyby w tym czasie pozwolono Pattonowi na decydowanie i wciąganie Stanów Zjednoczonych do nowej wojny, to marzenia Żydów o swoim państwie by się nie mogły spełnić.

Generał Patton biorąc do niewoli Niemców zostawiał im mundury i kazał oficerom dowodzić swymi żołnierzami. Mówił do Niemców, co ich napawało nadzieją, że zaraz tuż po wojnie rozpocznie się wojna ze Związkiem Radzieckim. Więc oddawali mu się w niewolę nawet ci, co na innych odcinkach frontu walczyli. Nie karał swoich żołnierzy za hasła i okrzyki przeciw ZSRR. Jednym słowem sami Amerykanie mieli z nim duży kłopot, a bankierzy Żydzi szczególny, gdyż bali się, że jego wybryki wojenne storpedują z trudem osiągnięte porozumienie między USA a ZSRR. Do dziś jednak jest tajemnicą, kto i dlaczego generała Pattona otruł.

***** Troche inna wersja wypadku ( zamachu ) lotniczego:

Jest i następna śmierć. Lawrance Patton Mc Donald, bratanek generała Pattona. Jego śmierć również do dzisiaj nie została wyjaśniona. Pierwszego września 1983 roku obrona powietrzna kraju na Sachalinie zobaczyła duży obiekt, którego radary nie umiały zidentyfikować. Wiadomo było, że to duży samolot. A Związek Radziecki na tym terenie miał dużo instalacji wojskowych. Strefa ta była szczególnie chroniona ze względu na usytuowanie tu radarów i wyrzutni rakiet. Nic dziwnego, że zapadła decyzja wysłania dwóch myśliwców SU15 w kierunku intruza. Po kilkuminutowej obserwacji piloci myśliwców nadali do swej bazy, że kapitan tego samolotu nie reaguje na radiowe sygnały ani na znaki, że ma zawrócić z tego kursu. Samolot pasażerski Boeing 747 Koreańskich Linii Lotniczych dalej naruszał przestrzeń powietrzną ZSRR. Jeden z pilotów myśliwca poprosił bazę o instrukcje. Dowództwo ochrony powietrznej tego odcinka wydało rozkaz: „zestrzelić”. I tego dnia cały świat obiegła wiadomość, że został strącony samolot pasażerski z 269 pasażerami.

To wydarzenie było jedną z najbardziej wstrząsających wiadomości w czasie tzw. zimnej wojny. Zaczęły się korowody i protesty. Strona amerykańska zaraz wydała oświadczenie, które obiegło cały świat, informujące, że we wczesnych godzinach rannych należący do Koreańczyków i lecący z Anchorage na Alasce Boeing 747 lot nr 007 przez pomyłkę wleciał w radziecką strefę powietrzną nad Kamczatką i Sachalinem. Jak Amerykanie wyjaśniali stało się tak dlatego, że samolot miał awarię sprzętu pokładowego, nie zaś na skutek celowych działań. Nikt nie mógł przewidzieć i powstrzymać rozwoju wypadków. W rezultacie KAL 007 został przez obronę radziecką zestrzelony i żadna z lecących osób nie przeżyła upadku. Uznano to za haniebny przejaw przemocy wobec niewinnych osób. Prezydent Reagan potępił ten czyn i uznał za brutalny atak, który siły międzynarodowe muszą ostro potępić.

Tymczasem strona radziecka oświadczyła, że Boeing 747 wtargnął w ich przestrzeń powietrzną, realizując misję szpiegowską i chciał rozpoznać instalacje militarne na Kamczatce i Sachalinie i dlatego ich lotnictwo nie miało innego wyjścia jak zestrzelenie intruza. Bezpieczeństwo kraju wymagało takiej decyzji – odpisywali Rosjanie Amerykanom. Był to wymuszony akt obrony, według wojskowych radzieckich.

Od tej tragedii minęło ponad 20 lat, a dyskusje na świecie trwają nadal. Do najbardziej wstrząsającej wersji zdarzeń należy ta, którą oficerowie Mosadu zdobyli, jako supertajną informację w ZSRR w 1992 roku: Że po trafieniu rakietami powietrze-powietrze KAL 007 nie wybuchł i nie spadł. Kontynuował swój lot przez kolejne dwanaście minut i ostatecznie wylądował przymusowo na Sachalinie. Władze radzieckie dokonały selekcji pasażerów wysyłając część z nich do Moskwy a część do więzienia na wyspie Wrangla. Skąd koreańska telewizja zdobyła materiały na ten temat do dziś nie wiadomo, ale faktem było, że w wyemitowanym przez nią programie podano podobny przebieg wypadków. Tego samego dnia Korean Broadcasting System opublikował poufny trzydziestostronicowy dokument CIA stwierdzający, że załodze Boeinga 747 po trafieniu go przez radziecki myśliwiec udało się wylądować i większość pasażerów przeżyła, tylko, że ślad po nich zaginął.

Wśród lecących tym samolotem pasażerów znajdował się wyjątkowy człowiek. Kongresmen Lawernce Patton. Obaj Pattonowie mieli podobne poglądy na kilka spraw. Po pierwsze byli wrogami idei Nowego Porządku Świata. Nie zgadzali się na niszczenie suwerennych państw. Zarówno jeden jak i drugi byli obdarzeni wielką charyzmą i ich przemówienia popierały już dziesiątki tysięcy Amerykanów. Czyli byli obaj przeciwni idei wielkich rodzin żydowskich, a tych w tym czasie było w USA kilkadziesiąt i trzymały w swym ręku wszystkie banki, prasę, radio i telewizję. Cały prawie przemysł był też w ich rękach. Ponadto Lawrence Patton kandydował na prezydenta, a tego już Żydzi nie mogli mu przepuścić.

Po katastrofie KAL 747 pastor, kuzyn Pattonów, powiedział: „Najbardziej poruszyło mnie to, że zestrzelenie przez ZSRR KAL 747 doprowadziło do śmierci dwustu sześćdziesięciu dziewięciu osób. Gdy tymczasem chodziło o to, żeby zabić Lawrence Pattona.” Czyli tak w sprawie śmierci generała Pattona jak i Lawrence Pattona obwiniano Związek Radziecki, gdyż obaj Pattonowie byli wrogami Związku Radzieckiego i o tym głośno mówili. Ale największą swą nienawiść kierowali obaj przeciwko światowej finansjerze żydowskiej.

W listopadzie 1975 roku kongresmen Lawrence Patton napisał we wprowadzeniu do książki pod tytułem „The Rockefeller file” autorstwa Garyego Allena:

„Posiadanie coraz większego majątku w korporacjach żydowskich nie gasi żądzy chciwości. Wręcz przeciwnie, wielu z nich wykorzystuje swe pieniądze do zdobycia jeszcze większej władzy, tak potężnej, że dawni tyrani i despoci nie śmieli o niej nawet marzyć. Chodzi o kontrolę nad całym światem, a nie tylko nad globalną własnością, lecz również nad wszystkimi żyjącymi ludźmi. Najpierw przez sto lat John Rockefeller nadużywając władzy za pomocą nieetycznych metod ustanowił monopol i imperium Standard Oil. Rockefellerowie bardzo ostrożnie, ale cały czas skutecznie realizują swój plan wykorzystania siły ekonomicznej w celu zdobycia pełni władzy politycznej. Najpierw zamierzają przejąć kontrolę nad Ameryką, by następnie sprawować ją nad całym światem. Czy to, co mówię stanowi teorię spiskową? Tak. Jak najbardziej. Taki spisek istnieje. Jest to zły ponadnarodowy występny plan przygotowywany od dawna przez kilkadziesiąt rodów najbogatszych Żydów. I my Amerykanie musimy nie dopuścić do realizacji ich chorego planu. Podpisał. Lawrence Mc Donald Patton Kongres USA listopad 1975 r.”

Problem Lawrence Pattona stał się jeszcze bardziej palący, gdy Patton kandydował na prezydenta i w jednym ze swoich wystąpień skupił się na planach zdobycia przez bankierów kontroli nad światem. Miliony ludzi wtedy usłyszało słowa klujące w uszy Żydów. Amerykanie uważali obu Pattonów za bardzo odważnych i porządnych ludzi. Kandydując na prezydenta, Patton miał największe poparcie spośród kandydatów. Opinia była taka, że gdyby nie śmierć, to byłby na pewno prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale padł wtedy strach na Żydów. Zaczęli działać, nie żałując pieniędzy na likwidację Pattona. Obdarzony charyzmą, waleczny, w świadomości ludzi będący spadkobiercą cech generała, był popierany przez rdzennych Amerykanów oraz wyższych oficerów armii amerykańskiej, którzy publicznie mu przysięgali wiernie służyć, bo to służba dla Ameryki i jej ludu. Była to, co dzień większa grupa narodu amerykańskiego, która nigdy by nie zaakceptowała programu bankierów i szefów korporacji. Żydzi widząc zagrożenie musieli powstrzymać rozwój spraw, dla nich bardzo niekorzystny. Jak to zrobić? Ano tak, żeby winę poniósł ktoś inny.

Dziś powoli ujawniane są tajemnice obu Pattonów. Dużą rolę odgrywa w tym procesie Internet. Nic więc dziwnego, że Światowy Związek Żydów już kilkakrotnie żądał zakazu rozpowszechniania w Internecie wiadomości o roli Żydów i ich planach. Ale tak kongres i prezydent Obama stwierdzili, że choć technicznie jest to do wykonalne, to jednak jest niezgodne z konstytucją Stanów Zjednoczonych, która mówi o wolności słowa.

Nie pierwszy już raz w swojej historii Żydzi popełnili takie zbrodnie, sprytnie pozorując, że to zrobił całkiem ktoś inny. Zapominają, że w sądownictwie na całym świecie jest święta zasada, że najpierw, jeśli kogoś zabito, to najpierw się ustala, kto z tej śmierci ma największą korzyść! A ze śmierci obu Pattonów wyłącznie Żydzi odnieśli ogromne korzyści.

Ale tak jak w przypadku wielu innych zbrodni przez nich popełnionych, istotne fakty są zakłamywane przez media, które oni mają w swym ręku. Przecież już dziś wiadomo, dlaczego zginął prezydent Kennedy. Bo podjął kroki w celu wyjaśnienia, kto dysponuje rezerwą finansową, kto bez kontroli drukuje miliardy dolarów. Świat dowiedział się też, kto i w jaki sposób zniszczył obie wieże 11.09. Wiemy już także o tym, że Irak nie miał rakiet, o jakie go posądzano. A zresztą za samo posiadanie groźniej broni nie karze się państwa i nie zabija masowo ludności! Gdyby tak było, to Izrael pierwszy za swoje kilkaset głowic nuklearnych powinien odpowiedzieć. Ale o sprawiedliwych karach dziś chyba nie ma mowy. Weźmy przykład Libii. Kadafi to ludobójca i zbrodniarz, bo jego wojsko strzela do rebeliantów. A gdy siły NATO używają helikopterów i samolotów, które sieją śmierć, to nie jest ludobójstwem. Bo rzekomo walczy się o wolność ludu Libii, by ją uratować przed tyrania Kadafiego. Jeśli jednak Kadafi byłby takim tyranem, jak twierdzą media, to już dawno ludność sama by go zabiła, gdyż w Libii każdy dorosły człowiek (kobiety też) posiada w domu kałasznikowa i amunicję.

Nigdy nie zapomnę jak żydowscy doradcy powstającej w latach osiemdziesiątych Solidarności krzyczeli, że w PRL jest cenzura, żeby ludność polska nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Cenzura rzeczywiście była. A obecnie? Czy nasze żydomedia informują nas o sytuacji w kraju i na świecie? Wystarczy włączyć kablową telewizję i nastawić na kanały zachodnie z angielskim językiem: Protesty, jakie narastają obecnie w Ameryce codziennie obejmują więcej miast i więcej ludzi w nich bierze udział. Ale najważniejsze jest to, co wykrzykują ci rozgniewani Amerykanie i co wypisują na swoich transparentach. Okrzyki i napisy dotyczą garstki ludzi w Ameryce, którzy zagarnęli i nadal zagarniają w sposób bezprawny dorobek całego społeczeństwa. Społeczeństwa, które zderzyło się z sytuacją, do której doprowadziły działania bankierów i szefów wielkich korporacji i uświadomiło sobie, że z dnia na dzień przybywa bezrobotnych (obecnie 15 milionów ludzi bez pracy), że ludzie nie mają pieniędzy na życie. Tymczasem mała garstka najbogatszych skorumpowała władzę i zagarnia zachłannie niemal cały dochód narodu a unika płacenia należnego podatku.

Nawet bardzo ostrożny Z. Brzeziński 15 X w TV 24 mówił: „W Stanach jest wielka korupcja na wszystkich szczeblach władzy. To niedopuszczalne, żeby te wielkie korporacje płaciły tyle symbolicznego podatku, co moja sekretarka.” A oni dzięki swym prawników, doradcom i powiązaniom polityczno-biznesowym sprytnie unikają płacenia tych podatków. Kiedyś mawiało się, że w życiu są tylko dwie pewne rzeczy: śmierć i podatki. Dziś można powiedzieć, że tylko śmierć jest pewna. Bo jeśli się jest bogatym, to podatków można uniknąć. „W Szwecji – mówi dalej Brzeziński -ci, co zarabiają najwięcej, to płacą 90% podatku. I tam naród ma socjalne sprawy na najwyższym poziomie. A u nas ułamek procenta, a nie procenty, odprowadza się do kasy państwa. A od państwa pozyskuje się kontrakty i umowy na miliardowe sumy, nie płacąc za nie podatków.” A przecież wiadomo, kto to jest Brzeziński: nigdy nie kalał żydowskiego gniazda, gdyż sam z niego pochodzi. Musi być bardzo źle, jeśli tak mówi!

Dziś już coraz śmielej wychodzą z cienia i ujawniają swe cele wielkie rody Żydów, tych najbogatszych, co kierują losami świata. Od nich zależy gdzie i kiedy wybuchnie nowa wojna. (Oczywiście będzie to wojna „o wolność i demokrację” i nasi chłopcy polecą tam walczyć o tę „wolność”.) Kapitalizm, jak wykazały całe wieki, a ostatnie lata szczególnie, jest tak skonstruowany, że ma służyć wyłącznie kapitalistom i to tym najbogatszym. Naród ma pracować dla ich interesów i pozwoli się temu narodowi żyć tylko na takim poziomie, żeby mieć z niego pożytek. Przecież natura ludzka nie zmieniła się od tysięcy. Chciwość i chęć kontrolowania innych nie zmieniły się od zarania ludzkości i nie zmienią się do końca świata. Ewoluuje tylko forma. Od panowania kapitalizmu handlowego, poprzez przemysłowy, finansowy, monopolistyczny (włączając w to dzisiejszą demokrację). Niewielka grupa ludzi na świecie rządzi większością społeczeństwa. Istota systemu pozostaje nienaruszona, przekształceniu ulegają jedynie metody. Wszyscy oligarchowie wcześniej dobrze widoczni i znani bezpośrednio obecnie ukryli się za kulisami i są reprezentowani przez nowo powstały gigantyczny system fundacji, który stał się w krajach zachodnich integralną częścią władzy. I systemem tym kierują wciąż ci sami ludzie. Są to wielkie żydowskie rody. (…)

Źródło:  matirani