sobota, 22 lutego 2014

To jest hańba!

Z opóźnieniem przeczytałem list napisany przez grupę naukowców w obronie gender jako szacownej nauki uniwersyteckiej. W liście tym także zawarto oburzenie na nieprzystojną i nieuprawnioną kampanię anty-genderową, jaka w naszym kraju się toczy.

Większość sygnatariuszy to osoby, które cenić nie sposób, ale jest też kilku takich, o których miałem dobrą opinię. Widok ich nazwisk na liście wprawił mnie w przygnębienie, bo jeszcze raz potwierdziło się to, co niby już dobrze znamy z przeszłości, ale co do czego niektórzy naiwniacy - jak piszący te słowa - czasami się łudzą. Dobrze mianowicie znamy przyrodzoną akademikom skłonność do popierania najgłupszych i najszkodliwszych ideologii, wbrew elementarnemu świadectwu rzeczywistości. Zdrada klerków, o której kiedyś pisano, to stała i najwidoczniej nieuleczalna choroba intelektualistów.

Gdyby zrobić eksperyment z czasem i cofnąwszy się w Polsce do roku 1945 wprowadzić na miejsce tamtych akademików akademików dzisiejszych, to mielibyśmy podobny komunistyczny hunwejbinizm, a dzisiejsi sygnatariusze listu w obronie gender oraz sami genderowcy zasililiby egzekutywy partyjne wszystkich szczebli i robili te wszystkie obrzydliwości, które robili kiedyś ich starsi koledzy.

Bronić genderyzmu jako nauki można bronić tylko mając taki stan umysłu, jaki mieli ci, którzy bronili naukowego socjalizmu, albo naukowości materializmu dialektycznego, albo łysenkizmu. Kiedy otwierano pierwsze gendery na Uniwersytecie Warszawskim, przy wielkim poparciu GW i innych kagańców oświaty, ukazał się wywiad dwóch pań profesorek czy doktorek, które te studia zainicjowały. Nazwisk nie pomnę, ale z pewnością obie białogłowy podpisały niedawny list wspomniany powyżej.

Przypominam ten fakt, bo od tamtych czasów niewiele się zmieniło i zmienić nie mogło. Panie genderystki uzasadniając potrzebę nowej nauki uniwersyteckiej posługiwały się dwoma typami zdań ze swojej dziedziny. Pierwsze z nich to postulaty. Na przykład: „trzeba nie zniechęcać dziewcząt do matematyki”, „trzeba rozbijać kategorię tożsamości płci ustaloną dualistycznie”, „trzeba przestać być cieleśnie schowanym” (cokolwiek by to znaczyło). Drugi typ zdań genderystek to sądy o sądach, albo sądy o ludziach wypowiadających sądy. Na przykład, biolodzy twierdzą, że „jajeczko czeka na zapłodnienie przez plemnik”; następnie przychodzi genderystka-feministka i mówi, że w tym zdaniu istnieje seksistowski podtekst w czasowniku „czeka”, który implikuje stereotyp, że to co kobiece jest bierne, a to co męskie – aktywne. Inny przykład: ichtiolodzy twierdzą, że w pewnym gatunku ryb samica zmienia się w samca i zapładnia samice. Przychodzi genderystka-feministka i mówi, że takie odkrycie nie byłoby możliwe, gdyby nie feminizm i genderyzm.

Powtórzę to, co pisałem kiedyś w komentarzu. Powyższe typy zdań i powyższe przykłady praktycznie wyczerpują pokaz naukowej mocy genderyzmu, tak jak zaprezentowały go obie panie. Nawet przy najlepszej wierze trudno uznać zajmowanie się podobnymi sprawami za działalność naukową. W przypadku pierwszego typu zdań rzecz jest oczywista: zachęcanie dziewcząt do matematyki lub nie zachęcanie ich, rozbijanie tożsamości oraz apele o zaprzestanie cielesnego schowania nie mieszczą się w żadnym, nawet najbardziej tolerancyjnym sensie słowa „nauka”, i nie widzę powodu, dla którego rzeczy te miałyby znaleźć się na uniwersytecie. W przypadku drugiego typu zdań, rzecz jest nieco lepsza, choć przyznam się, napiętnowanie czasownika „czekać” w opisie związku między jajeczkiem a plemnikiem, nie wydaje mi się osiągnięciem szczególnie doniosłym dla ludzkiej wiedzy i wolałbym, by za podobne wynurzenia nie dawano akademickich honorów. Jeśli zaś ktoś w Polsce na tej podstawie przyznaje dyplomy, stopnie lub tytuły naukowe, to należy raczej podnosić alarm z powodu degradacji uniwersytetów, niż cieszyć się, że „zbliżamy się do zachodnich standardów”.

Obśmiałem kiedyś ten wywiad warszawskich profesorek-uczonek, ale ani mój głos, ani głos nikogo innego nie miał żadnego wpływu. Gendery powstały jak grzyby po deszczu na wszystkich uniwersytetach. Powstały na moim uniwersytecie i nawet na moim wydziale; gdy przyszło do głosowania, było zaledwie dwa głosy sprzeciwu.

A przecież nie da się sformułować argumentu, że tego typu rozważania jak powyższe mają cokolwiek wspólnego z nauką. Nie da się uzasadnić, że teza o homoseksualizmie Zośki i Rudego ma jakąkolwiek wartość poznawczą, natomiast wystarczy elementarny poziom inteligencji, by stwierdzić, że to kompletny idiotyzm. Co więcej, wydaje się racjonalne domaganie się, by osoba, która takie rzeczy wypisuje miała skasowany tytuł naukowy. Można również podsunąć Ministrowi Szkolnictwa Wyższego pomysł, który kiedyś stamtąd wyszedł, a mianowicie, by resort zainteresował się sprawą i wysłał komisję specjalną dla zbadania procedur nadawania stopni naukowych na uczelniach, gdzie dochodzi do takich awansów.

A co powiedzieć o genderowej książce o seksie w Powstaniu Warszawskim? Niedawno pisano o niej rzetelnie w magazynie Plus-Minus. Przypomnę, że materiałem badawczym są wypowiedzi żyjących uczestniczek powstania. Rzecz w tym, że owe uczestniczki zaprzeczają, by seks był istotnym problemem w ogniu walki. Ale zaprzeczenia te autorka uznaje oczywiście za uwarunkowane wypieranie przez nie ze świadomości problemu seksualności. Wygląda na to, że wprawdzie walczące w Powstaniu dziewczyny nie lękały się „szaf” i „tygrysów”, ognia artyleryjskiego, krwi i śmierci, ale i tak były - z winy zniewalającego je patriarchatu - „cieleśnie wycofane”. A wszystko dlatego, że nie przeszły wcześniej przez seminarium genderowe.

Przykładów podobnych niedorzeczności są dziesiątki (o niektórych z nich pisał niniejszy portal), a wszystko to się dzieje przy bierności środowiska akademickiego. Książki i artykuły genderowe mają nierzadko recenzentów, a recenzenci, którzy pewnie sami piszą podobne kawałki, recenzują pozytywnie i interes się kręci. A gdy podnoszą się słowa krytyki, to wówczas uniwersytecka warszawka i uniwersytecki krakówek piszą pełne oburzenia listy.

Genderyzm nie jest więc nauką i być nie może. A nie jest nią, bo po pierwsze, zajmuje się walką a nie badaniem. Walczy więc o to, by kobiety zachowywały się w ten sposób, a nie inni, by homoseksualiści i inni mieli przywileje, i tak dalej. Pomijając, czy ta walka służy dobrej sprawie, czy złej, jest to walka i formułowanie postulatów wobec społeczeństwa i państwa. A walka i formułowanie postulatów to nie jest nauka.

Po drugie, genderyzm nie jest nauką, bo wyniki jego są już znane, zanim się badania zaczęły. Już przecież zanim genderowiec rozpocznie swoją pracą badawczą wie, co się musi okazać na końcu. A na końcu musi się okazać, że jest równość, a wszelkie nierówności to dyskryminacja narzucona przez czynnik męski. Nawet jajeczko - jak się dowiadujemy – nie może czekać na plemnika, bo ustawia się w ten sposób w pozycji podrzędnej wobec plemnika. Genderowiec znajduje się badawczo w sytuacji identycznej z marksistą-leninistą. Cokolwiek robi i pisze służy uzasadnieniu tego, o czym wiadomo, że i tak musi znaleźć uzasadnienie.

Profesor Wolniewicz napisał, że wprowadzenie studiów genderowych jest hańbą dla uniwersytetów. Zgadzam się. Tak, to jest hańba. A jeszcze większą hańbą jest to, że uniwersytety i akademicy brną w obronę tego, czego bronić się nie da. Niestety, nie jest to ani pierwsza, ani - jak się obawiam - ostatnia hańba, jaką ściągają na siebie środowiska akademickie.

Ryszard Legutko

wtorek, 18 lutego 2014

Najnowsza strategia Imperium Zła i co z tego wynika


Wydawać by się mogło, że historia już bardziej przyspieszyć nie może, a jednak dosłownie z dnia na dzień zaobserwować można narastający jej dynamizm. Spiritus movens tego zjawiska stanowią niewątpliwie Stany Zjednoczone, wraz z sojuszniczą Unią Europejską. 
 
Od momentu upadku „Imperium Zła” (ZSRR), zachód przyspieszył procesy globalizacji, które dotychczas wygodnie ukrywał pod płaszczykiem rywalizacji ze wschodem. W miarę upływu czasu, stawało się oczywistym, że prawdziwym celem tej rywalizacji, nie była odwieczna walka dobra ze złem, a jedynie cyniczne i odwieczne dążenie zachodu do światowej dominacji. W coraz to mniejszym stopniu dbano też na zachodzie o utrzymanie jakichkolwiek pozorów uczciwości. Propaganda mediów głównego nurtu stawała się coraz bezczelniejsza, mając w zupełnej pogardzie inteligencję jej odbiorców.
 
W pierwszym okresie od momentu upadku komunizmu, podbój obszaru jego wpływów dokonywał się głównie za pomocą trzech instrumentów: gospodarki, kultury i siły militarnej.
 
Pod atrakcyjnym hasłem „gospodarki wolnorynkowej”, zrabowano lub zniszczono podstawy bytu materialnego społeczeństw otrząsających się co dopiero z „dyktatury proletariatu”. Z łatwością wprowadzono w życie nowy kulturkampf, zalewając je kolorowym śmieciem amerykańskiej kultury masowej. Tam gdzie powyższe działania napotykały na opór, nie zawahano się użyć przemocy fizycznej, oczywiście zawsze pod płaszczykiem szerzenia „wolności i demokracji”. Poczynając od byłej Jugosławii, poprzez Irak i Afganistan, lista ofiar agresji rozszerza się corocznie. 
 
W ostatnim okresie, na czoło strategicznych metod walki zaczynają wysuwać się tak zwane „miękkie rewolucje”. Na terenie byłego ZSRR były one znane pod nazwą „kolorowych rewolucji”, ale na obecnym etapie uległy one istotnej modyfikacji i geograficznemu rozszerzeniu na obszar całego globu.
 
Ich meritum jest następujące: korzystając z niezadowolenia mas z panujących warunków socjalnych i skorumpowania elit, propagandowo i finansowo stymuluje się protesty społeczne, które w rezultacie mają doprowadzić minimum do zmiany reżimu, lub maksimum do całkowitego rozpadu struktur państwowych.  Przykładem pierwszego było usunięcie przywódcy Serbii Slobodana Miloszewicza, a drugiego „rewolucje” w Libii i Syrii.
 
Najnowsze przykłady tej strategii można zaobserwować w Wenezueli (gdzie nie udało się demokratycznie przeforsować agenta CIA na prezydenta tego kraju), oraz na Ukrainie. Ta ostatnia stanowi idealną ilustrację szatańskiej perfidii owej metody. Realną władzę w tym kraju sprawuje klika oligarchów, której formalnym reprezentantem jest prezydent Janukowycz. Ukraina jest typową postkomunistyczną kleptokracją, w której dzięki „wolnemu rynkowi’ i „prywatyzacji”, udało się doszczętnie ograbić społeczeństwo.  Buntuje się ono obecnie przeciw tym, których rozeznaje jako bezpośrednich sprawców swej niedoli. O ironio, rządząca oligarchia funkcjonuje od swego zarania w symbiozie z zachodnia finansjerą i na zachodzie trzyma nakradzione przez siebie zasoby.  W tej sytuacji zachód, z jednej strony antagonizuje ukraińskie społeczeństwo, którego obecnie motorem protestu są zezwierzęceni bandyci spod znaku Bandery (UPA), z drugiej zaś szantażem zamrożenia oligarchicznych łupów, powstrzymuje reżim Janukowycza od rozwiązań siłowych. Opozycyjni przywódcy ukraińscy, będący w istocie agentami USA i Niemiec, obiecują społeczeństwu przysłowiowe gruszki na wierzbie, w momencie przyłączenia do unijnego raju.
 
Janukowycz, wiedząc dobrze co tak naprawdę czeka Ukrainę w unijnych ramionach, miota się bezsilnie pomiędzy zachodem a Rosją, sprawiając wrażenie chwiejnego. Z kolei Rosja, zdając sobie sprawę, że scenariusz ukraiński, czy jak kto woli syryjski jest już na jej terenie wprowadzany w życie (finansowany z zachodu nasilający się terroryzm islamski), jest zdecydowana na wszystko w celu powstrzymania zachodu na ukraińskim kierunku. I tak realizowany jest stopniowo scenariusz rozpadu Ukrainy na dwie części.   
 
Miękkie rewolucje zaczynają się też przydawać na skonsumowany już przez UE terenie. W miarę postępującej zapaści gospodarczej tego „ekskluzywnego klubu bogatych”, gniew społeczeństw obraca się przeciw administratorom, czyli lokalnym „elitom”. Widać to coraz wyraźniej nie tylko w Bułgarii, Rumunii, Grecji, czy ostatnio w Bośni, ale również w zamożnych krajach śródziemnomorskich, takich jak Włochy, Hiszpania, czy Portugalia. Unijni przywódcy wiedzą dobrze, że w krytycznym momencie wystarczy w krajach tych wypromować odpowiednich przywódców opozycji, by na fali społecznego protestu przejęli oni władzę od obecnych agentów unijnych i pod nowymi hasłami kontynuowali obecną linię, ozdobioną jedynie nowym politycznym opakowaniem. 
 
Z oczywistych względów, taka strategia, musi w końcu doprowadzić do rewolucji i ewentualnego załamania się struktur państwa, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że wariant ten jest preferowaną opcją rozwoju wydarzeń. Wynika to zapewne z faktu, że decydujący głoś w nowym Imperium Zła (US & UE) odgrywają tak zwani neokonserwatyści, którzy są nie tylko ideowymi spadkobiercami trockistów, ale i ich biologicznymi następcami. A fundamentalną ideą Trockiego, było zawsze propagowanie permanentnej światowej rewolucji. 
 
Tak, więc wszystko wskazuje na to, że czekają nas ciekawe rewolucyjne czasy. Jak na tym tle wypada III RP?
 
Od wielu pokoleń społeczeństwo polskie jest okłamywane, zdradzane i manipulowane przez swe „elity”. Dla tego zbiorowiska, zdrajców, obcych agentów, złodziei, kłamców, oszołomów, nawet określenie „łże-elity” jest grubo na wyrost. Najlepiej pasuje do nich epitet „celebryci”. Ci socjo- i psycho-paci celebrowani są bowiem przez media i w oczach otumanionego społeczeństwa urastają do rangi wielkich. Fakt, że „rozumnie” wykrzywiają swoje facjaty przed kamerami telewizji, na mównicach sejmowych, katedrach uniwersyteckich, ambonach, lub w gabinetach rządowych, uwiarygodnia ich w oczach pospólstwa, jako „przywódców”.
 
Po kilkuset latach nieprzerwanej „młócki”, społeczeństwo polskie nie jest już w stanie przeciwstawić się wrogowi, zarówno temu zewnętrznemu, jak i wewnętrznemu- „celebrytom”.  Wierzy święcie, że wtłaczana mu wirtualna rzeczywistość ma coś wspólnego z realiami. Realia mają jednak to do siebie, że wcześniej czy później dają o sobie znać. Im później tym większy jest szok i trauma. 
 
Według przeciętnego mieszkańca III RP, rzeczywistość wygląda tak, że kraj nasz funkcjonuje, nie w idealnym, ale najlepszym z możliwych systemów, jakim jest „zachodnia demokracja”. Jedynym zagrożeniem jest według niego barbarzyńska Rosja, która szykuje się do agresji na nasze suwerenne państwo.
 
Agenturalne media w mistrzowski sposób grają na fobiach Polaków, ukazując im niebezpieczeństwo tam gdzie go nie ma, a skrzętnie ukrywając te autentyczne.
 
Warto tu posłużyć się cytatem zaczerpniętym ze wspomnień Zofii Kossak-Szczuckiej, pt. „Pożoga”, gdzie charakteryzuje stosunek swych rodaków do dwu nacji, które w historii wywarły fundamentalny wpływ na sytuację Naszego narodu:
 
-(o Rosjanach) „Nie możemy dotychczas otrząsnąć się ciężaru minionej niewoli i wszystko jeszcze widzimy poprzez zasłonę naszej dawnej krzywdy. Najwyższy czas wspomnienie owej krzywdy odrzucić i spojrzeć wszystkim w oczy obiektywnie, jak równy z równym.”
 
-(o Niemcach; w momencie spotkania z nimi) „Po raz pierwszy poznałam, co znaczy nienawiść wiekowo-rasowa. Czegoś podobnego nie doznałam nigdy ani wobec bolszewików, ani tłumu chłopstwa, ani Moskali, ani siczowników. Jakby tamto wszystko było nic, a tu dopiero stał wróg.” Autorka pisze te słowa długo przed doświadczeniami II Wojny Światowej, prawie sto lat temu. Od tego czasu stosunek do Rosjan nie uległ zmianie i można to zrozumieć. Szokuje natomiast przemiana, jaka się dokonała w świadomości społecznej w stosunku do Niemców. 
 
A to ci ostatni, na spółkę z zachodnią finansjerą po raz kolejny zniszczyli Polskę, likwidując nie tylko materialne podstawy bytu, ale i sam Naród, zamieniając go przy usłużnej pomocy rodzimych celebrytów w bezwolną polskojęzyczną masę „europejczyków”.
 
Gra toczy się nadal. Celebryci robią dalej dobrą minę do złej gry, pomimo że winni są przed społeczeństwem zbrodni największej, jaką było wtłoczenie go w objęcia  imperium zła. 
 
Tak UE, to jest imperium zła i nie trzeba kończyć teologii na KULu, by o tym wiedzieć! Formalne struktury Unii Europejskiej, w sposób programowy wdrażają w swych społeczeństwach anty-Chrześcijańską ideologię. 
 
Struktury UE i państw członkowskich za pomocą legislacyjnego przymusu zmuszają społeczeństwa do akceptacji zboczeń seksualnych, aborcji i eutanazji. Stymulują dewiacje seksualne poprzez zezwalanie na adopcje dzieci przez pary homoseksualne. Pod przykrywką, wymuszanej rygorystycznymi prawami tzw. „tolerancji”, stymulują wszelkiego typu degrengoladę społeczną i narodową. 
 
Destruktywna działalność UE nie ogranicza się jedynie do sfery duchowej. Jej aparat polityczno-administracyjny promuje nieskrępowana działalność światowej oligarchii finansowej. Oddawszy w lichwiarskie- prywatne ręce emisję pieniądza (ECB), przywilej zarezerwowany w przeszłości jedynie dla suwerena (państwa), doprowadza ona społeczeństwa państw członkowskich do nędzy i materialnego upadku. Z punktu widzenia chrześcijańskiej doktryny-lichwa jest grzechem. Stąd prosty wniosek, że państwa członkowskie i nadrzędne struktury UE, które prawie wyłącznie ograniczają swą działalność do propagowania zła, są w swej istocie szatańskie!
 
Wcześniej czy później rzeczywistość zmusi naszych krajowych celebrytów do stwierdzenia bez ogródek, że UE to imperium zła. Zwłaszcza tym, którzy mienią się być „Polakami-Katolikami” trudno będzie wytłumaczyć społeczeństwu, jak to się stało że tak długo i z taką gorliwością jemu służyli. I wtedy nastąpi koniec tej celebry i zaistnieje szansa na autentyczna sanację, a kraj uniknie kosztownej i bolesnej rewolucji, przez którą wiele innych nacji zmuszonych będzie przejść.
 

Ignacy Nowopolski

piątek, 7 lutego 2014

Gorsze od śmierci

W Konstancinie na tarasie siedzi Gnom i uśmiecha się. Piękny mamy dziś poranek! Zaraz zjadą tu na ganek Zenon, Loga i Marianek! (...) Ale oto turkot słyszę, który ranną mąci ciszę... (...) Ale odgłos, co dolata, to nie silnik... To jest bryka! Czyżby jechał do mnie Pyka? Ale skąd u licha Pyka? (...) Ach, to wcale nie jest Pyka! Teraz widzę - to jest Ozga! Ozga - chłop zaprzyjaźniony! Cóż go niesie w moje strony? Pewnie wiezie znów poemat i swym rymem częstochowskim dziury w mózgu będzie wiercić. Ach, to gorsze jest od śmierci!” - pisał Janusz Szpotański w pierwszym rozdziale słynnego poematu „Gnomiada”. Jak zwykle literatura wyprzedziła życie i dopiero po 43 latach pan sędzia Wojciech Łączewski z Sądu Rejonowego dla Warszawy Śródmieścia, w ramach nakazanego niezawisłym sądom wzmożenia tresury naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, skazał kibiców oskarżonych o wznoszenie „antysemickich okrzyków” na obejrzenie - oczywiście za słoną opłatą na rzecz gminy żydowskiej - filmu autorstwa Izabeli Cywińskiej „Cud Purymowy”. Skoro pan sędzia Łączewski zastosował wobec oskarżonych taką karę, to prawdopodobnie kiedyś sam ten film obejrzał doznając przy tym przykrych dolegliwości, które najwyraźniej zapamiętał.

Nawiasem mówiąc, film pani Cywińskiej zaczął nabierać niezwykłej aktualności dopiero teraz. Opowiada on o łódzkim robotniku, kibicu i antysemitniku, który myśli, że stracił robotę przez Żydów, którzy „są wszędzie” - w czym oczywiście nie ma racji, bo wiadomo, że Żydzi nie tylko nie są „wszędzie”, ale że w ogóle ich „nie ma” - podobnie jak Wojskowych Służb Informacyjnych, czy izraelskiej broni jądrowej. No i tenże robotnik nazwiskiem Kochanowski, dowiaduje się o czekającym go w Ameryce spadku po zamożnym krewniaku nazwiskiem Cohen. Ponadto okazuje się, że jego żona też jest zakonspirowaną Żydówką, co wskazywałoby, że Żydzi jednak „” w znacznie większej liczbie miejsc, niż mogłoby się z pozoru wydawać, kto wie, czy nie „wszędzie”? Pani Cywińska dobrze chciała, ale tu wyszło jej trochę za dobrze. No i wreszcie warunkiem objęcia spadku jest przejście na judaismus. Ponieważ nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem, Kochanowscy, czyli właściwie już teraz Cohenowie, przechodzą na judaismus, zdaje się, że ze wszystkimi, również chirurgicznymi konsekwencjami takiej konwersji, a kiedy już jest - jak to się dawniej mawiało - „po harapie” - zjawia się mecenas Zylbersztajn z informacją, że zaszło nieporozumienie, i żadnego spadku nie będzie.

Słowem - cała konwersja na nic, Kochanowscy jak zwykle zostali wydymani i to w sposób nieodwracalny - o czym wspomina Tadeusz Boy-Żeleński w słynnym wierszu, jak to „Sądziła Akademia dorocznym zwyczaiem, kto się w piorze naylepiey odznaczył przed kraiem. O praemium się ubiegał bez Boskiey obrazy Tomkowic z sodalicyey i pan Aszkenazy. W długie się Akademia spory nie wdawała, jeno im obu z sobą do łaźniey kazała, iako że tam rozsądzać będzie komissya, kto ma lepsze kondycye i nagroda czyia. (...) Pogląda komissya kędy trza - a ono barzo nierowno obie skryby podzielono. Tomkowic stawa śmiele, bo ma rzecz w porządku, zasię tamten , Żydowin, skrył się w ciemnym kątku. (...) Aszkenazy zmarkotniał; łza mu w oku błyszcze, darmo - co raz człek stracił, tego nie odzyszcze!”.

Cud purymowy” to w gruncie rzeczy tragedia, ale z jakichś zagadkowych przyczyn pani Cywińska nadaje mu zakończenie pogodne, pod pretekstem, że wydymani Kochanowscy, czyli teraz już Coheny, wprawdzie spadku nie objęli, ale wreszcie uwolnili się od antysemityzmu, od czego doznają niebywałej szczęśliwości. Otóż rosnąca aktualność „Cudu purymowego” bierze się stąd, że w obliczu prawdopodobieństwa zrealizowania żydowskich roszczeń majątkowych w Polsce, coraz więcej amatorów łatwych pieniędzy odczuwa nieodparte pragnienie znalezienia „żydowskich korzeni”, molestując w tym celu Żydowski Instytut Historyczny, a bardziej operatywni nie czekając na archiwalne kwerendy, od razu zaczynają od zakładania gmin żydowskich i jako ich funkcjonariusze, na wielką skalę spekulują nieruchomościami, przekazywanymi im przez państwo na podstawie ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich, będącej, rodzajem łapówki za przyłączenie Polski do NATO.

Bardzo ciekawie pisał o tym red. Wojciech Surmacz, ale Żydzi nacisnęli w Niemczech Axela Springera, który dla świętego spokoju kazał polskiej edycji „Forbesa” złożyć samokrytykę. Ciekawe, że Janusz Szpotański przewidział, a nawet opisał mową wiązaną odnajdywanie „żydowskich korzeni” w końcowej scenie poematu „Bania w Paryżu”, w której snobistyczni bywalcy paryskiego salonu księżnej de Guise, pod wpływem wzruszenia przyznają się do swego pochodzenia: „Ach zasłużyłem na sto kijów! Miejsce urodzin? Jaki Kijów! Wszak na świat wydał mnie Drohobycz - i to jest życia mego zdobycz!” Naturalnie między ukorzenionymi od razu dochodzi do prestiżowych sporów przy ustalaniu nowej towarzyskiej hierarchii: „Gdy przy orderach i we fraku na czele delegacji gminy mój dziad Cesarza witał w Stryju, kim był twój wówczas, ty prostaku, z głębin dna getta w Kołomyi?!

Ale odnajdywanie „żydowskich korzeni” to tylko jedna strona medalu, bo nawet przy nałożeniu na nasz nieszczęśliwy kraj kontrybucji w wysokości 65 miliardów dolarów, „słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak”, więc tych, którzy żadnych „korzeni” w porę nie odnajdą, trzeba będzie poddać masowej reedukacji, na podobieństwo Kochanowskich- Cohenów. Najwyraźniej jakieś przygotowania w tym kierunku są już czynione, bo jakże inaczej wytłumaczyć fakt, że coraz więcej reżyserów kręci filmy o Żydach? Nie ulega wątpliwości, że dla potrzeb tak szeroko zakrojonej reedukacji sam „Cud purymowy” nie wystarczy, więc lepiej rozumiemy przyczyny, dla których pan Władysław Pasikowski tak się uwijał przy „Pokłosiu”, albo pan Paweł Pawlikowski przy „Idzie”, państwo Anka i Wilhelm Sasnalowie przy „Z daleka widok jest piękny”, pan Przemysław Wojcieszek przy swoim „Sekrecie”, nie mówiąc już o pani reżyserowej Agnieszce Holland, ani o chałturnikach drobniejszego płazu, którzy aż zacierają ręce w nadziei na deszcz złota - bo chyba nikt nie wątpi, że chociaż na taką, dajmy na to, „Historię Roja” pieniędzy brakuje, to na to złota nie zabraknie. A skoro nie zabraknie złota, to nie zabraknie również samozwańczych rewidentów cnoty, którzy rozdrapią nam nasze narodowe sumienie, aż zaczniemy broczyć krwią - żeby pijawkom było wygodniej. Tym wszystkim potrzebom i tym niecierpliwym oczekiwaniom wychodzi naprzeciw pomysł pana sędziego Wojciecha Łączewskiego, który jest przecież zaledwie jaskółką zwiastującą nadejście czasów, kiedy na te reedukacyjne filmy obywatele będą pędzeni całymi kompletami, niekoniecznie przy udziale niezawisłych sądów - bo przecież mając do dyspozycji system PESEL poradzi sobie z tym nawet NKWD-owska „trójka”.

wtorek, 4 lutego 2014

Wyznania poszukiwacza ofiar rzezi wołyńskiej. Tego, co znalazł, nie chciała pokazać żadna telewizja

Robert Kmieć zajmuje się poszukiwaniem skarbów od kilkunastu lat. Wyciąga z jezior czołgi, samoloty i wozy opancerzone. Nie robi tego dla fantów, nie szuka łatwego zarobku. Dla niego ta praca jest odkrywaniem historii, często makabrycznej, brutalnej i niewygodnej politycznie. 



Robert Kmieć podczas wyprawy na jedno z jezior pod Nowym Dworem Mazowieckim. Tym razem w poszukiwaniu zatopionego pojazdu pancernego.
Tak jest w przypadku rzezi wołyńskiej, podczas której tysiące naszych rodaków straciło życie. Czy to było ludobójstwo? Poszukiwacz, który był na miejscu zbrodni i miał w ręku roztrzaskane siekierą czaszki małych dzieci nie ma żadnych wątpliwości. W rozmowie z Menstream.pl opowiada, jak trudno dotrzeć z prawdą do społeczeństwa.

Menstream.pl: Jak to możliwe, że Ukraina pozwoliła zbliżyć się polskim badaczom do miejsca zbrodni? To przecież niewygodne fakty.

Robert Kmieć: Dostaliśmy od władz Ukrainy zezwolenie na kilka dni pobytu w okręgu wołyńskim. Pojechał z nami również Adam Sikorski, znany z telewizyjnego programu Było, nie minęło. To on dokumentował całą ekspedycję. Były dwa wyjazdy, w ubiegłym roku i wcześniej, dwa lata temu. Można powiedzieć, że nasze poszukiwania były trochę półlegalne.

Co to znaczy?


Po pierwsze trzeba było przetransportować na miejsce georadary i inny sprzęt, który miał nam posłużyć do zlokalizowania i zmierzenia ewentualnych mogił, które mieliśmy zamiar znaleźć. No i nie mogliśmy przecież powiedzieć wprost Ukraińcom, po co tak naprawdę jedziemy na Wołyń.

Więc jaką wersję usłyszeli?

Akurat zdarzyło się, że prezydent Bronisław Komorowski miał spotkać się z prezydentem Ukrainy na otwarciu polskiego, powojennego cmentarza. To było niedaleko miejsca, które chcieliśmy sprawdzić. Tłumaczyliśmy więc, że jesteśmy na miejscu w związku z tym wydarzeniem. To była nasza przykrywka.

I nikt nie obserwował, co tam robicie? Trochę trudno w to uwierzyć.

Oczywiście byliśmy sprawdzani. Funkcjonariusze KGB co rusz przyjeżdżali, przyglądali się, wypytywali i patrzyli na ręce. Zdarzało się, że chcieli utrudnić nam poszukiwania podrzucając gdzieś niewybuch.

Żeby przepłoszyć badaczy?

Tak. Mówili, że mają zgłoszenie od pobliskich mieszkańców, że w okolicy jest jakiś niewypał i muszą to sprawdzić. Oczywiście dla naszego bezpieczeństwa. W rzeczywistości obawiali się tego, co możemy znaleźć.

Domyślam się, że ekspedycja na ziemię wołyńską przyniosła rezultat.

To, co zobaczyłem na Ukrainie, ma się nijak do tego, co oglądałem wcześniej, w kilkunastoletniej karierze poszukiwacza. Nie raz miałem do czynienia z grobami żołnierskimi, z których wyciągaliśmy czaszki i kości. Widziałem już po pięćdziesiąt osób pochowanych zbiorowo. Stojąc jednak nad mogiłami w Wołyniu, coś ścisnęło mi serce. Jeszcze po powrocie do kraju, przez trzy tygodnie nie mogłem dojść do siebie. Do dzisiaj trudno dobierać słowa, gdy o tym opowiadam.

Co tak Panem wstrząsnęło?


To może zrozumieć tylko osoba, która stoi nad grobem, w którym spoczywa nie jedna osoba, lecz dziesiątki dzieci powrzucanych jedno na drugie. Bo większość zwłok w odnalezionych przez nas mogiłach, to były właśnie dzieci, w różnym wieku. Znajdowaliśmy szczątki dwulatków, czterolatków, dziesięciolatków.

Żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii nie oszczędzali przecież nikogo. Mordowano całe rodziny, bez wyjątku.

Tylko w jaki sposób. W niektórych czaszkach małych dzieci były dziury wielkości pięści, zapewne od uderzenia młotkiem lub siekierą. Przecież to jest niewyobrażalne, żeby tak postępować z drugim człowiekiem. Pytaliśmy też Ukraińców, którzy zainteresowani podchodzili do nas, czy pamiętają tamte lata. Niektórzy zgodzili się mówić.

Co wyłania się z ich opowieści?


Dantejskie sceny. Akurat prowadziliśmy prace przy ukraińskiej wsi Ostrówki. Lasy i pola obok tej miejscowości do dzisiaj noszą miano trupiego pola, pobliscy mieszkańcy bez problemu potrafią je wskazać. To tam Ukraińcy wymordowali setki Polaków, pozostawiając ciała bez pochówku. W lasach walały się trupy, które stały się później pożywką dla kruków. Dopiero po dwóch tygodniach armia Rosyjska, która zajęła tamte ziemie, nakazała pobliskim mieszkańcom wykopać mogiły i zrzucić do nich zwłoki. Odór rozkładających się ciał było ponoć czuć w promieniu kilku kilometrów, a zwłoki kobiet, dzieci i mężczyzn były już tak rozłożone, że trzeba było ściągać je do mogił bosakami i widłami, bo już się rozczłonkowywały, odpadały ręce, nogi i głowy. I my te mogiły właśnie odkryliśmy.

Władze Ukrainy zdają sobie sprawę z powagi tego odkrycia? Przyznał Pan, że byliście obserwowani.

Chyba nie zdają sobie sprawy ze skali naszych odkryć, ponieważ byliśmy bardzo czujni. Najgorzej było z Ukraińcem, to był chyba jakiś konserwator zabytków z okręgu lwowskiego, który został oddelegowany, by nadzorować nasze prace. No i byli jeszcze wspomniani funkcjonariusze z KGB, którzy nas nachodzili.

Na czym to nękanie polegało?

Pamiętam, jak mundurowi przyjechali i rzucili wszystkich na maskę samochodu. Rewizja, pytania, oglądanie sprzętu. Było ich kilku. Dowódca przez dłuższy czas wydzwaniał do swoich zwierzchników z pytaniem, co z nami zrobić. W końcu odpuścili, bo nie znaleźli podstaw do zatrzymania. Mieliśmy szczęście. Innym razem prawie się zdemaskowaliśmy. Mundurowi byli o krok, by zobaczyć ogrom naszych odkryć.

Jak udało się uniknąć kłopotów?

Gdy już zorientowaliśmy się, z czym mamy do czynienia, trzeba było wszystkie szczątki opisać, skatalogować i policzyć. Pomagali w tym archeolog oraz antropolog, których mieliśmy w naszej ekipie. Wszystko układali skrzętnie na workach, rozłożonych na ziemi obok grobowca. Robiliśmy dokumentację, fotografie, by nikt nie zarzucił nam bezczeszczenia ciał. Nagle usłyszeliśmy dźwięk silnika. To były dwa samochody KGB. Na szczęście droga przez pola była trudna, więc trochę zajęło im dotarcie na nasze stanowisko badawcze. Mieliśmy więc czas, by zareagować. Cztery osoby szybko wykopały nowy dół, do którego poskładaliśmy wydobyte już z mogiły szczątki i ponownie przysypaliśmy je ziemią. Na to poszła beczka, na niej porozkładaliśmy jedzenie, dla niepoznaki. Jak Ukraińcy dotarli na miejsce i zajrzeli do mogiły, było w niej chyba sześć ciał. Tylko tyle znaleźliście? zapytali. Pokręcili się trochę po obozowisku i odjechali.

Co się później stało z tymi wszystkimi szczątkami? Nadal są zakopane na trupim polu?

Nie mogliśmy tak tego zostawić. Wszystkie odnalezione przez nas zwłoki zostały przeniesione na polski cmentarz, gdzie została odprawiona msza przez polskiego księdza.

Na tym samym cmentarzu, na którym mieli spotkać się prezydenci?


Tak. Z jakiś powodów, których nie znam, do spotkania głów obu państw jednak nie doszło. Były jednak osoby z Polski, rodziny pochowanych tutaj w czasie wojny rodaków. Przyjechali również przedstawiciele duchowieństwa ukraińskiego. Pamiętam, że jak zaczęła się część mszy, podczas której chowano wszystkie znalezione przez nas szczątki, opuścili oni cmentarz i stali za płotem. Wszyscy byli w szoku, nie rozumieli takiego zachowania.

Jak Pan je interpretuje?


Jestem prostym człowiekiem, nie wiem, co o tym sądzić. Najważniejsze było dla mnie wtedy upamiętnienie pamięci zamordowanych.

Na trupim polu też stanął jakiś znak, przypominający o tej zbrodni?

Ukraińcy pozwolili nam wyciąć dwa drzewa. Zbiliśmy z nich krzyż, który tam stanął. Tylko w ten sposób, oraz krótka modlitwą, mogliśmy oddać hołd wymordowanym rodzinom.

Co stanie się z zebranym przez badaczy materiałem? Przecież robiliście zdjęcia, kręciliście materiał filmowy.


To nie zginie. Adam Sikorski robi na jego podstawie film dokumentalno-fabularyzowany. Mogę już zdradzić, że obraz będzie miał premierę we wrześniu tego roku, będą pokazy w Warszawie. Po premierze można spodziewać się niemałego zamieszania.


Robert Kmieć podczas pracy.
Dlaczego? Przecież temat Wołynia nie jest nowy. Polacy już się z nim obyli.


Tylko ten film przedstawi prawdę historyczną, pokażemy doły śmierci, które zastaliśmy w Ukrainie. Będą inscenizacje mordu, żadnego przekłamania. Moim zdaniem to bardzo wstrząsający materiał. Proszę sobie wyobrazić, że żadna stacja telewizyjna nie jest zainteresowana wyemitowaniem dokumentu, ponieważ jest zbyt drastyczny, zbyt bije w interesy ukraińsko-polskie. Na szczęście znalazł się człowiek, który wyłożył pieniądze na realizację projektu. Tyle mogę powiedzieć.

Z tego co Pan mówi, ten film może jednak uderzyć w interesy ukraińsko-polskie.

Jeżeli były mordy, to trzeba pokazać, w jaki sposób ich dokonywano. Nie mówię, byśmy rozpętywali trzecią wojnę światową i szli na Ukraińców. Jednak dopóki władze tego narodu nie przyznają, że takie zbrodnie miały miejsce i nie potępią tego, co się wydarzyło, nie ma mowy o jakimkolwiek pojednaniu. Stepan Bandera, który ponosi odpowiedzialność za zorganizowane ludobójstwo polskiej ludności cywilnej na Wołyniu, nadal jest przecież traktowany u nich, jak bohater narodowy.

Trzy lata temu zostało mu nadane największe odznaczenie państwowe na Ukrainie. Później je cofnięto.

Co z tego, jeśli w zamian postawili mu kolejny pomnik? Ponad osiem szkół na terenie Ukrainy nosi też imię Bandery, podobnie jak około dwieście ulic, nie mówiąc o innych instytucjach. Oni naprawdę uważają go za wielką postać. Jeszcze sporo czasu może minąć, nim zmienimy karty historii.
Robert Kmieć zajmuje się poszukiwaniem skarbów od około trzydziestu lat. Profesjonalnie robi to od lat dwunastu. Pracował m.in. z red. Adamem Sikorskim przy programie Było, nie minęło, teraz działa w szeregach Narodowej Agencji Poszukiwawczej, organizacji współpracującej z instytucjami państwowymi, takimi jak: Muzeum Wojska Polskiego, Muzeum Armii Krajowej, IPN, Radą Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Robert Kmieć pracuje również z Bogusławem Wołoszańskim przy nowym cyklu dokumentalnym pt: Skarby III Rzeszy.
http://menstream.pl

poniedziałek, 3 lutego 2014

Pułapki tolerancji i dialogu

„Jestem komunistką, bo wierzę w najbardziej proludzki, humanitarny ustrój” - powiedziała Katarzyna Bratkowska, ta sama, która przed świętami Bożego Narodzenia przechwalała się, że w Wigilię dokona aborcji, „żeby było weselej”. Patrząc na liczne fotografie pani Bratkowskiej, jaki przy tej okazji ukazały się w mediach, nabrałem pewności, że o żadnej ciąży w jej przypadku mowy być nie może - ale intencje oczywiście też się liczą. W naszym nieszczęśliwym kraju w ogóle nic, albo prawie nic nie dzieje się naprawdę, więc nic dziwnego, że i buńczuczna deklaracja pani Bratkowskiej ma wszelkie znamiona „faktu prasowego”, wynalezionego jeszcze w początkach lat 90-tych przez nieboszczyka Geremka, a więc - jest rodzajem dymu bez ognia.

Nawiasem mówiąc, warto odnotować, że pani Katarzyna jest córką pana red. Stefana Bratkowskiego i pani red. Romy Przybyłowskiej-Bratkowskiej. Wprawdzie red. Bratkowski był przez wiele lat członkiem PZPR, ale w komunizm raczej chyba nie wierzył. Skąd zatem u pani Katarzyny nie tylko taka predylekcja do komunizmu, ale w dodatku taki brak elementarnej spostrzegawczości, że uznała komunizm za „najbardziej proludzki, humanitarny ustrój”? Tak można było myśleć do 1917 roku, ale po rewolucji bolszewickiej w Rosji i zainstalowaniu tam komunizmu, po hekatombie ofiar - również wśród narodów, do których komunizm został wyeksportowany - uważać komunizm za „najbardziej proludzki, humanitarny ustrój” może tylko kompletny idiota. Tymczasem pani Katarzyna jest nauczycielką w „Wielokulturowym Liceum Humanistycznym im. Jacka Kuronia w Warszawie”. Wygląda na to, że szkoła zatrudniająca takich nauczycieli może być, a pewnie i jest, wylęgarnią hunwejbinów, którzy w przyszłości z pewnością upuszczą wiele naszej krwi - o ile do tego dopuścimy.

Okazuje się, że prof. Wolniewicz miał całkowitą rację mówiąc, że komunizm wcale nie upadł, że tylko „mutuje”, to znaczy - zmienia dotychczasową, znaną formę na formę jeszcze nieznaną, być może jeszcze bardziej zbrodniczą, jeszcze bardziej niebezpieczną, niż dotychczasowa. Bo idee nigdy nie giną do końca, jako że myśl raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora. Dotyczy to zwłaszcza komunizmu, który nie został zmuszony do bezwarunkowej kapitulacji, ponieważ przed swoim bankructwem zdążył wyekwipować się w broń jądrową. Ta ultymatywna broń nie tylko zmieniła stosunki polityczne, ale również - i to jest zmiana o znacznie głębszych konsekwencjach, niż przypuszczamy - kryteria moralne. Skoro jednym członem alternatywy jest perspektywa całkowitej zagłady nie tylko gatunku ludzkiego, ale w ogóle - życia na ziemi, na pierwsze miejsce wśród wartości wybiło się bezpieczeństwo, wyprzedzając i to znacznie prawdę, czy sprawiedliwość.

Oczywiście takie otwarte postawienie sprawy byłoby nieznośne, więc nagi instynkt samozachowawczy jest przyodziewany w rozmaite przyzwoitki w postaci „tolerancji” i „dialogu”. Pozornie wszystko jest w porządku, bo czy to „tolerując”, czy to „dialogując”, na nic się nie godzimy, więc nic się w naszej sytuacji nie zmienia. Ale to tylko pozór, bo wstępnym i zarazem koniecznym warunkiem tolerancji jest uznanie, iż rzecz tolerowana jest tej tolerancji z jakichś powodów warta. Tymczasem jednym z istotnych celów komunizmu jest wyhodowanie człowieka sowieckiego, to znaczy istoty, która raz na zawsze wyrzekła się wolnej woli. Temu właśnie celowi służą przekształcenia własnościowe, to znaczy - likwidacja, wszystko jedno; gwałtowna, czy stopniowa - własności prywatnej, będącej wszak rękojmią autonomii człowieka względem nie tylko państwa, ale również - tak zwanego „kolektywu”.

Temu celowi służy program likwidacji rodziny, bo komunizm podziela ewangeliczny pogląd, iż nie można służyć dwu panom: władzy państwowej i władzy rodzicielskiej, więc w imię ustanowienia monopolu władzy państwowej zwalcza władzę rodzicielską. Temu celowi służy ateizacja - bo religia, z jej Autorytetem, siłą rzeczy stanowi alternatywę dla państwa, a skoro człowiek ma jakiś inny punkt odniesienia poza państwowym, przerobienie go na człowieka sowieckiego może być szalenie trudne, o ile w ogóle możliwe. Aleksander Sołżenicyn w „Archipelagu GUŁ-ag” wspomina o starych rosyjskich kobietach, które nawet w okresie szalejącego terroru pozostawały nieugięte i na przykład odmawiały przyjmowania dowodów osobistych.

Ale one miały punkt odniesienia w postaci Autorytetu Boskiego. Tymczasem dla człowieka pozbawionego takiego punktu odniesienia ostatnim szańcem obrony jest instynkt samozachowawczy, a ten jest bardzo wrażliwy na terror. Dlatego właśnie komunizm był i jest znacznie groźniejszy od narodowego socjalizmu, bo hitlerowcy, jeśli nawet kogoś spisywali na straty, to nie zmuszali go do tzw. „świergolenia”, to znaczy - do wychwalania wniebogłosy tego, z czym się nie zgadza i czym pogardza. „Świergolenie” pozostawia trwałe ślady na duszy i dlatego właśnie Józef Mackiewicz trafnie zauważył, że o ile Niemcy robią z nas bohaterów, to Sowieci robią z nas gówno. Zatem uznając, że komunizm jest wart tolerowania, w gruncie rzeczy uznajemy, że warta tolerowania jest likwidacja gatunku ludzkiego - bo człowiek sowiecki przypomina normalnego człowieka tylko zewnętrznie, będąc w istocie zupełnie nowym gatunkiem tak samo, jak homo sapiens był odmiennym gatunkiem od człowieka neandertalskiego.

Jeszcze bardziej niebezpieczną pułapką jest tak zwany „dialog”. Wstępnym, niejako kurtuazyjnym warunkiem rozpoczęcia „dialogu” jest przynajmniej udawanie, że nie tylko partnera rozmowy ale również to, co on głosi, traktuje się serio i z szacunkiem. W przypadku komunizmu jest to oczywiście wstęp do kapitulacji, bo jakże serio i z szacunkiem traktować program przerabiania normalnych ludzi na człowieków sowieckich? Nic dziwnego, że komuniści, zwłaszcza w okresach tzw. pieriedyszki, to znaczy - łagodzenia terroru, bardzo skwapliwie garnęli się do „dialogu”, szczególnie ze środowiskami, które zamierzali w ten sposób zmiękczyć to znaczy - doprowadzić do stanu bezbronności.

Zmiękczanie polega na wyszukiwaniu w zmiękczanym środowisku osób lub grup, z tych czy innych względów bardziej podatnych na zmiękczającą argumentację po to, by w następnym etapie doprowadzać do podziałów i w efekcie - wewnętrznych polemik, a nawet walk w operowanym środowisku, których celem będzie narzucenie mu najpierw komunistycznej retoryki, a następnie - komunistycznego punktu widzenia - bez udziału samych komunistów. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w latach stalinowskich, kiedy to środowisko katolickie w Polsce było operowane przy pomocy PAX-u, a i później też, przez organizacje koncesjonowane. Ciekawe, że tamta sytuacja powtarza się i teraz, kiedy to w braku PAX-u rolę „pożytecznych idiotów” pełni środowisko „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”. I ciekawe, że tak samo, jak wtedy, obecnie też nie chodzi o skomunizowanie, czy zjudaizowanie katolicyzmu, tylko o - jak to się mówi - jego powrót do „ewangelicznych korzeni”. A któż może lepiej znać drogę powrotną, niż starsi i mądrzejsi?