Zbyszek Koreywo: Panie Dariuszu, gdzie i kiedy urodził się dzisiejszy doktor historii, D. Ratajczak?
Dariusz Ratajczak: Urodziłem się w Opolu 28 listopada 1962 roku, ale,
podobnie jak znakomita większość mieszkańców tego miasta, nie jestem
rodowitym Ślązakiem.
ZK: Kim byli Pana rodzice? Czym się zajmowali?
DR: Mój ojciec, Cyryl Ratajczak(rocznik 1928) pochodzi z Wielkopolski
. Zresztą nazwisko Ratajczak jest charakterystyczne dla tego regionu
Polski. Ojciec- syn Powstańca Wielkopolskiego i wielkopolskiego
ochotnika w wojnie polsko- bolszewickiej, Michała Ratajczaka- urodził
się w Śremie (40 km na południe od Poznania). Dziadek Michał, urzędnik
miejscowej Kasy Chorych i lokalny działacz partyjny (od 1937r.należał do
chadeckiego Stronnictwa Pracy) , zapewnił Ojcu i jego braciom dobre,
dostatnie dzieciństwo. To była solidna, pracowita, drobnomieszczańska
wielkopolska rodzina. W 1940 roku Ojciec, wtedy 12-letni chłopiec ,
został wywieziony przez Niemców na tzw. roboty. Właściwie przez całą
wojnę pracował u niemieckich bauerów. Po powrocie do Śremu wraz z Ojcem
włączył się w działalność Polskiego Stronnictwa Ludowego, co okupił
miesięcznym aresztem w roku 1947. Siedział zresztą w jednej celi ze
swoim Ojcem. Rok później, pod zmienionym imieniem (Cyryla zastąpił
Antoni) rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Poznańskiego. Po
ich zakończeniu i aplikacji przybył do Opola, gdzie podjął pracę w
Zespole Adwokackim. Ojciec- dzisiaj na emeryturze- był obrońcą wybitnym,
o uznanej renomie w środowisku adwokackim Kraju. Bronił m.in. jednego z
braci Kowalczyków oskarżonych o wysadzenie auli WSP (Wyższa Szkoła
Pedagogiczna) w Opolu. Występował w procesach politycznych stanu
wojennego. Udzielał się również na niwie sportowej; był sędzią
piłkarskim.
Nieżyjąca już Matka Alina (z domu Czuchryj) pochodziła z kresów
wschodnich Rzeczypospolitej. Urodziła się w Chodorowie (wschodni kraniec
województwa lwowskiego) w rodzinie “nafciarskiej”. Jej Ojciec, a mój
dziadek, Stanisław Czuchryj, do wybuchu wojny pracował w Borysławiu w
“Polminie”- czysto polskim przedsiębiorstwie naftowym. To go uratowało
przed wywózką na Syberię. Rosjanie nie byli na tyle głupi, aby pozbywać
się fachowca w branży. Po wojnie rodzina Matki- śladem setek tysięcy
Polaków- przybyła na ziemie zachodnie. Tutaj Matka poznała Ojca, czego
efektem jestem ja i moja siostra.
Historyczne doświadczenia mojej rodziny, tak po mieczu, jak i po
kądzieli, niewątpliwie wpłynęły na moje zainteresowanie historią. Byłem
jednak w uprzywilejowanej sytuacji, gdyż mogłem czerpać wiadomości od
przedstawicieli dwóch różnych tradycji: wielkopolskiej i kresowej. Ta
ostatnia początkowo bardziej przemawiała mi do wyobraźni, a to dzięki
Matce, która uświadomiła mi, że nasze kresy Rosjanie nam ukradli. Dla
mnie, 8-9 letniego chłopca był to niesamowity wstrząs, tym bardziej, że w
szkole podstawowej pani nauczycielka utwierdzała nas w przekonaniu, że
ZSRR to nasz największy przyjaciel. Poza tym dziadek i babcia ciągle
powtarzali mi , że na wschodzie ziemia była urodzajna, pomidory
wielkości małej dyni… i to do dziecka przemawiało. Ja po prostu zacząłem
nie znosić tych, którzy nam te pomidory ukradli. A nielubienie Sowietów
automatycznie przerzuciło się na krajowych komunistów. Miałem również
to szczęście, że Ojciec często zabierał mnie na sprawy sądowe w okresie
wakacyjnym. Jeździłem sobie z nim samochodem po całym kraju, a on
opowiadał mi o dziadku Michale, wojnie bolszewickiej, swoim uwięzieniu.
Właściwie od początku byłem stracony dla Polski Ludowej. Nie wstąpiłem
ani do harcerstwa , ani do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.
Idąc do liceum w Opolu wiedziałem już, że interesuje mnie przede
wszystkim historia. Byłem bezwzględnie najlepszym historykiem i
geografem w mojej klasie, uczestniczyłem jako jeden z dwóch
przedstawicieli woj. opolskiego w Centralnej Olimpiadzie Historycznej w
Warszawie. To umożliwiło mi dostanie się na studia bez egzaminów
wstępnych. Wybrałem Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu, raz, że
chciałem zrobić przyjemność Ojcu, dwa, iż moi opolscy koledzy wybierali
pobliski Wrocław. A ja nie chciałem studiować na uniwerku oznaczonym
kryptonimem: BB. Niestety, nie chodziło o Brigitte Bardot, tylko
Bolesława Bieruta.
Tamtej decyzji nie żałuję. Miałem naprawdę świetnych profesorów i
kapitalnych kolegów. Niewątpliwie zahartowały nas i scaliły strajki
studenckie z listopada- grudnia 1981 roku. My- nieopierzeni studenci
zaczynamy studia, a tu masz- od razu strajk. No i tak strajkowaliśmy do
13 grudnia, aż nas ZOMO [Zmilitaryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej]
(zresztą grzecznie) poprosiło o opuszczenie gmachu. Później ostra
nauka, nielegalny przewóz i kolportaż książek, bujne życie towarzyskie,
powrót do Opola i praca – od 1988 r.- na opolskiej wyższej uczelni.
ZK: Gdzie się sieje ziarna prawdy historycznej? I czy, Pana zdaniem,
szeroko rozumiane społeczeństwo, może funkcjonować bez znajomości
przeszłości?
DR: Tak jak już nadmieniłem, historia otaczała mnie od zawsze. Myślę, że
jednak najważniejsze jest środowisko rodzinne, w którym człowiek
kształtuje swój kościec moralny, patriotyczny, a częściowo i
ideologiczny. Dziękuję Bogu, że wychowałem się w zwyczajnym, polskim
domu. Dzisiaj nie jest to już tak oczywiste. Obecnie większość młodych
ludzi opuszcza dom rodzinny bez bagażu przeszłości, bez opowiadań
dziadków i rodziców o czasach minionych. A jeżeli już- to są to
bajdurzenia typu:” za Gierka to było dobrze”. Dzieła zniszczenia
dopełniają szkoły na wszystkich szczeblach nauczania. Wprawdzie nie ma
już tam skretyniałych marksistów, ale “godnie” zastępują ich pusto-głowi
politycznie poprawni idioci, których zresztą pełno tak w Polsce, jak i
Australii. Głupota jak widać kontynentów nie wybiera. To oni, ci
historycy od siedmiu boleści, wykańczają historię, która w ich wydaniu
przestaje być nosicielką prawdy, mistrzynią życia, powodem narodowej
dumy. To oni czynią celowo z historii służebnicę bieżących interesów
politycznych, równie nędznych moralnie i intelektualnie elit rządzących,
to oni wreszcie decydują o tym, jaki fakt czy osobę historyczną
wyeksponować, a jaką zamilczeć na śmierć. Oczywiście wszystko to robią
pod kątem bieżącej przydatności politycznej. To dlatego młodzi ludzie
nic nie wiedzą o Dmowskim (bo to ultra patriota, a my zmierzamy do
postmasońskiej hybrydy pod nazwą Unia Europejska), Witosie (bo bronił
polskiej ziemi, a w Unii Europejskiej można ją przekazywać w obce ręce),
Powstaniach Śląskich (bo to polski nacjonalizm, a Górny Śląsk powinien
być miejscem współpracy polsko- niemieckiej) , poznańskim Czerwcu 1956
r. (bo nie było tam Jacka Kuronia et consortes, tylko władza strzelała
do anonimowych Polaków), sprawie zabójstwa Bogdana Piaseckiego (bo mordu
dokonali Żydzi, a o tym nie wypada mówić), et cetera. W zamian odmienia
się przez wszystkie przypadki pogrom kielecki, wydarzenia marcowe i
gehennę trockistów z KOR-u, a nad wszystkim czuwa ponadto “holocaust-
industry” wmawiający ustami nauczycieli młodym ludziom nasze rzekome
przewiny względem Żydów. Wszędzie półprawdy, kłamstwa, propaganda. I nie
jest to bynajmniej szaleństwo, a metoda prowadząca do destrukcji
świadomości historycznej, do odcięcia się od prawdziwie polskiej
spuścizny historycznej, bez której naród istnieć nie może. Naród to
przecież przeszłe, teraźniejsze i przyszłe pokolenia. Jeżeli rozbijemy
pierwszy element tej triady- wszystko traci sens. A do tego prowadzi
świadomie wybiórcza “twórczość” polit-poprawnych poprawiaczy historii.
ZK: Panie Dariuszu, jakie były okoliczności pierwszego kontaktu z historią niebezpieczną, niosącą zagrożenie osobiste?
DR: Przede wszystkim muszę wyjaśnić, że jestem historykiem i publicystą
historycznym zajmującym się głównie najnowszymi dziejami Polski, a zatem
bardzo często natrafiam na historie, czy też tematy niebezpieczne. Tyle
tylko, że to nie ja je wymyślam i to nie ja oceniam, czy są one
niebezpieczne, czy też nie. Decyduje o tym niestety polityka, “społeczne
zapotrzebowanie”, obowiązujący trend, kurs itd. Moja niereformowalność
polega natomiast na tym, że w odróżnieniu od innych, kompletnie nie
interesują mnie owe trendy i mody. Jeżeli jest niezbadany fakt
historyczny- badam go niezależnie od tego, czy się to komuś podoba, czy
też nie. Jeżeli jest problem, który przynajmniej wymaga zreferowania lub
przybliżenia – referuję i przybliżam. Bez względu na to, czy mnie
oskarżą np. o złamanie obowiązującego prawa. Dlatego też jestem
rzeczywiście łatwym celem ataków. Taki już los człowieka nie
przejmującego się cenzurą (kiedyś komunistyczną, dziś polit-poprawną) .
Mój Boże, nie po to zostałem historykiem, aby pisać między wierszami.
Odpowiadając jednak bezpośrednio na Pana pytanie… Otóż w 1986 r.
obroniłem w Poznaniu pracę magisterską “Polacy na Wileńszczyźnie
1939-1944″ (później wydałem ją- po uzupełnieniach- w formie książkowej).
Jeden z jej rozdziałów traktował o walkach wileńskich i nowogródzkich
oddziałów AK z partyzantką sowiecką. Promotor mojej pracy, nieżyjący już
prof. Jerzy Ochmański, znany lituanista (uczeń wielkiego Henryka
Łowiańskiego), ale i ” betonowy komunista” zasiadający w komisjach
weryfikacyjnych w stanie wojennym, gdy go przeczytał, poczerwieniał i
wywalił mnie za drzwi z adnotacją: “zmienić, bo nici z magistra”.
Przychodzę po tygodniu i słyszę od progu:
- “Zmienił pan?”.
- ” Tak- zmieniłem”.
Dowcip polegał na tym, że zmiana polegała na dopisaniu zdania, iż to
oddziały sowieckie inspirowały starcia z AK. Ochmański uwierzył mi na
słowo, do tekstu już nie zajrzał.
ZK: A zatem jaka powinna być rola historyka? Co jest warunkiem sine qua non praktykowania historii?
DR: Historyk ma jedną podstawową rolę do spełnienia. Jest nią
dotarcie do prawdy (podkreślenie moje). Prawda jest w istocie jedynym
przyjacielem historyka. Historyk winien wiedzieć, że prawda nie ma
odcieni; prawda jest zawsze jasna i jedna. Dążąc do prawdy, powinien
unikać jak ognia podpowiedzi “życzliwych”, typu: “każdy medal ma dwie
strony, “złoty środek”, ” w ramach kompromisu” itd., bowiem prowadzą one
na manowce, zbliżają do kłamstwa. Po ustaleniu prawdy- i tu dotykamy
drugiej roli historyka- badacz powinien, bez względu na konsekwencje,
podzielić się nią z innymi. Prawda bowiem musi mieć wymiar nie tylko
indywidualny, ale i społeczny. Pisanie do szuflady, szczególnie w
czasach, gdy zewsząd atakuje nas kłamstwo, nie ma najmniejszego sensu.
Szkoda czasu i atłasu.
Druga część Pana pytania dotyczy w moim przekonaniu również cech,
które winny charakteryzować historyka, gdyż warunek sine qua non
praktykowania historii, czyli wolność słowa, jest już dawnym
wspomnieniem. Zastąpiła ją polityczna poprawność, to jest soc-liberalna
cenzura albo- jak to ktoś ładnie ujął- “tyrania dobrych intencji”. Zatem
w dzisiejszych, ponurych czasach warunkiem sine qua non praktykowania
historii jest sam historyk: prawdomówny, niezależny, odporny na ciosy ,
wreszcie po prostu odważny. Tak, dożyliśmy czasów, w których-
żartobliwie mówiąc (ale to gorzki żart)- historyk powinien być
skrzyżowaniem intelektualisty z bokserem.
ZK: A gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach rozpoczęły się pierwsze
kłopoty – czy była to uczelnia czy też działo się to na początku poza
murami uniwersytetu. Czy i kto wywierał na Pana pierwsze naciski.
Odpowiedź na Pana pytanie wymaga przytoczenia wielu szczegółów,
włącznie z podaniem nazwisk moich “szanownych prześladowców” .Nie mam
nic przeciwko temu, aby dyspozycyjność, kłamstwo i- nie waham się użyć
tego słowa- zwykłe chamstwo, tak typowe dla naszych elit politycznych
oraz wielu pracowników nauki, ujrzało światło dzienne.
Gdy w roku 1988 podjąłem pracę na opolskiej uczelni (wtedy nosiła ona
nazwę: Wyższa Szkoła Pedagogiczna im. Powstańców Śląskich (w roku 1994
WSP stała się Uniwersytetem Opolskim, ale już bez “Powstańców Śląskich”,
co było ukłonem w stronę rosnącej w siłę tzw. mniejszości niemieckiej
na Śląsku Opolskim), zastałem tam sytuację, którą określiłbym słowem:
transformacja. Polegała ona na tym, że opolscy profesorowie, docenci
itd. właśnie zrzucali swe komunistyczno- PZPR-owskie szaty, chowali do
szuflad co bardziej kompromitujące płody dotychczasowej twórczości (te
wszystkie książki ku czci Rewolucji Październikowej), by przeistoczyć
się w “szczerych” demokratów. Oni autentycznie bali się, że za chwilę
nastąpi jakaś gigantyczna lustracja, która pozbawi ich wysokich
stanowisk. Uspokoił ich dopiero premier Mazowiecki i jego “gruba
kreska”. Może dlatego też wielu z nich upodobało sobie później Unię
Wolności. Od “czerwonego” do “różowego” tylko krok.
Ja w tym okresie byłem wprost zawalony pracą dydaktyczną. Prowadziłem
zajęcia z najnowszej historii Polski i Europy na kilku kierunkach
(również dla studentów wieczorowych), a poza tym uruchomiłem “Koło
Historyczne”, które raz w tygodniu grupowało studentów zajmujących się
“wywabianiem białych plam w historii”. Katyń, ZSRR a Powstanie
Warszawskie, “Akcja Burza” na Kresach Wschodnich, Narodowe Siły Zbrojne,
podziemie niepodległościowe po 1944 r.- m.in. te tematy znalazły się w
polu naszych zainteresowań. Wprawdzie działo się to wszystko jeszcze
przed finałem “Okrągłego Stołu”, tj. w warunkach obowiązującej cenzury,
ale- jak już powiedziałem- uczelniana “wierchuszka” nie była na tyle
głupia, by nie czuć “wiatru zmian” i w konsekwencji zostawiono nas w
spokoju.
W I połowie lat 90-tych miałem już ugruntowaną pozycję na uczelni.
Nie chwaląc się, podczas moich wykładów i ćwiczeń sala zawsze była
pełna. Przyjemnie było słyszeć od studentów, że jestem uważany za
rzetelnego historyka, świetnego mówcę ( to akurat nie moja zasługa, a
genów odziedziczonych po Ojcu- adwokacie) oraz człowieka, który nie boi
się podejmować tematów niebezpiecznych z punktu widzenia politycznej
poprawności; poprawności wlewającej się zrazu niepostrzeżenie, a później
na podobieństwo wodospadu w uczelniane mury. A ja rzeczywiście
występowałem przeciwko niej z otwartą przyłbicą, czując intuicyjnie, iż
oto stoimy wobec niebezpieczeństwa zastąpienia cenzury komunistycznej
jej soc-liberalną odpowiedniczką. Co więcej, uważałem, że efektem
zwycięskiej inwazji polit-poprawności będzie niewolnicze
podporządkowanie historii jako nauki- polityce. Na to nie było i nie ma
mojej zgody.
Opracowałem sobie wtedy zestaw “tematów niepoprawnych”, które
realizowałem na zajęciach ze studentami. Pozwoli Pan, iż wymienię kilka
zaledwie przykładów: “Zagłodź szczura, czyli o amerykańskim feminizmie
krytycznie”, “Masoneria wczoraj i dziś”;
“Hitleryzm i komunizm- wspólne korzenie”; “Czy kolonializm zasługuje
na bezwzględne potępienie?”, “Historia Algierii francuskiej”, itd. itp.
To się studentom bardzo podobało, ale z drugiej strony coraz częściej
byłem wzywany na tzw. dywanik do dyrektora Instytutu Historii, prof.
Stanisława S. Nicieji (prywatnie promotora mojej pracy doktorskiej, a
później wszechwładnego Rektora Uniwersytetu Opolskiego), który mówił
mniej więcej tak: “Ja Panu nic nie narzucam, ma Pan świetne oceny
okresowe, my Pana wiedzę cenimy, ale czy naprawdę musi Pan tak
szarżować? Ja wiem, Pan to robi w oparciu o źródła, ale niech Pan nie
idzie pod prąd, bo to się może źle skończyć”. Szczerze mówiąc nie
słuchałem uważnie profesora, chociaż był to wybitny specjalista od
“chodzenia z prądem”, co udowodnił kilka lat później skazując mnie bez
wahania “na pożarcie” podczas zorganizowanej odgórnie akcji wykańczania
dr Ratajczaka.
Te “przyjacielskie” pogawędki przy kawie nie były jednak początkiem
prawdziwych kłopotów. Nie był nim nawet fakt obrony przeze mnie pracy
doktorskiej: “Postawy ludności Śląska Opolskiego w świetle wyroków
Wojskowych Sądów Rejonowych w latach 1945-1955″.Tu krótkie wyjaśnienie.
Praca ta- pomimo neutralnego tytułu- była w istocie 500- stronicowym
przeglądem represji komunistycznych na Opolszczyźnie w pierwszym
dziesięcioleciu ‘Polski Ludowej”. Jej “niewygodność” polegała na tym, że
z nazwiska wymieniałem sędziów, prokuratorów, pracowników Urzędu
Bezpieczeństwa, milicjantów i donosicieli, którzy odpowiadali za
mniejsze i większe zbrodnie tamtego okresu. Zdarzało się, że w
przypisach padały nazwiska tatusiów obecnych pracowników Uniwersytetu
Opolskiego! Dlatego też jej obrona odbywała się przy drzwiach
zamkniętych.
Początek prawdziwych kłopotów wiąże się oczywiście z wydaniem przeze
mnie w marcu 1999r. publicystycznej książeczki ” Tematy niebezpieczne”.
Nim przejdę do następstw tej publikacji, pozwoli Pan, że raz jeszcze
poczynię kilka uwag wstępnych.
Otóż podczas wykładów niejednokrotnie poruszałem tzw. wątek żydowski.
Było to jak najbardziej zasadne, szczególnie w kontekście najnowszych
dziejów Polski. Jeżeli np. mówiłem o funkcjach, strukturze i składzie
osobowym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, czyli ponurej ubecji,
nadmieniałem, że w instytucji tej istniała nadreprezentacja osobników
pochodzenia żydowskiego, szczególnie na szczeblach decyzyjnych. Jeżeli
poruszałem sprawę potwornego zabójstwa syna Bolesława Piaseckiego,
mówiłem w zgodzie z prawdą, iż wszelkie ślady mordu prowadzą do Izraela.
Jeżeli wreszcie omawiałem stosunek większości Żydów do kwestii
odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r. i ich postawy w latach
wojny polsko-bolszewickiej oraz po sowieckiej inwazji z 17 września 1939
r.- twierdziłem, iż nie byli oni bynajmniej wzorem patriotycznych cnót.
To denerwowało uczelnianych bonzów. Skończyło się wreszcie na tym, że
pod jakimś pozorem ograniczono mi w 1998r. zajęcia z najnowszej historii
Polski, “przenosząc” do wieku XIX. Nie na wiele to się zdało, gdyż
żydowskich ubeków zawsze mogli zastąpić równie antypolscy
“Żydzi-litwacy”.
Mimo wszystko było to dla mnie o tyle bolesne, że, po pierwsze, swoje
wykłady opierałem zawsze na źródłach, a po drugie, wątek żydowski nie
stanowił centrum moich historycznych zainteresowań. Traktowałem go na
równi z innymi problemami. Oczywiście wiele było tu z mojej strony
krytycyzmu, ale właśnie ta cecha immanentnie związana jest z wykonywanym
przeze mnie zawodem. W każdym razie nikt oficjalnie nie zarzucał mi
osławionego antysemityzmu.
Podobnie rzecz się miała z kilkoma wykładami poświęconymi
rewizjonizmowi holokaustu, które wygłosiłem w murach uczelni na
przełomie 1997/1998 r. Władze uczelni coś tam mruczały pod nosem,
natomiast studenci… walili na nie drzwiami i oknami, gdyż po raz
pierwszy chyba w dziejach polskiego uniwersytetu ktoś obiektywnie
zreferował poglądy środowiska, które jest społeczną i historyczną
rzeczywistością. Środowiska- dodajmy- które składa się również z Żydów.
Zresztą po tych wykładach wielu studentów domagało się ode mnie w
kuluarach jasnego ustosunkowania się do tez głoszonych przez
rewizjonistów. Odpowiadałem wtedy niezmiennie: ” Jeżeli rewizjoniści
uważają, że nie istniały komory gazowe- mylą się. Jeżeli uważają, że
podczas wojny nie zginęło 6 milionów Żydów- mają rację. Jeżeli twierdzą,
że holokaust nie jest osią martyrologiczną XX wieku- mają rację. W
przeciwnym bowiem razie pogardzalibyśmy ofiarami sowieckiego Archipelagu
Gułag, ormiańskimi ofiarami polityki tureckiej z lat I wojny światowej,
czy naszymi rodakami- ofiarami niemiecko-sowieckich bestialstw z lat
1939-1945. A co z biednymi Tutsi mordowanymi przez oszalałych członków
plemienia Hutu?!. Czy ofiary dzielą się na lepsze i gorsze?”
Jak już nadmieniłem, na początku marca 1999r. wydałem własnym sumptem
i w symbolicznym nakładzie 320 egzemplarzy książkę “Tematy
niebezpieczne”. Zrobiłem to, aby w publicystycznej formie utrwalić,
zostawić ślad po niektórych moich uczelnianych wykładach. Jeden z jej
podrozdziałów nosił tytuł ” Rewizjonizm holokaustu”. Przez miesiąc na
uczelni nic się nie działo, chociaż pierwsze egzemplarze “Tematów…”
przekazałem osobiście Rektorowi Nicieji i uczelnianej “górze”. Nie
omieszkałem również sporządzić stosownych, uprzejmych dedykacji. Po
miesiącu, dokładnie 7 kwietnia, wzywa mnie do siebie… nie, nie Rektor,
czy Dyrektor Instytutu Historii, ale jeden z redaktorów… “Gazety
Wyborczej”, który mówi mi z uśmieszkiem na twarzy, że za chwilę
“wklepiemy Pana w ziemię za tą książeczkę i jej podrozdzialik o
holokauście”.
No i zaczęło się. 8 kwietnia zbiera się w trybie natychmiastowym Rada
Wydziału Pedagogiczno-Historycznego Uniwersytetu Opolskiego, która
“spontanicznie” mnie potępia. Wyłamuje się tylko prof. Joanna
Rostropowicz, która przytomnie zauważa: ” nie mogę potępić Ratajczaka,
bo tej książki nie czytałam. Odnoszę wrażenie, że nikt z obecnych jej
nie przeczytał. Kim są, do cholery, ci rewizjoniści holokaustu?”
Rostropowicz ma rację, ale co tam- kazali potępiać to potępiamy.
Stalinizm zmartwychwstał w Opolu.
Jednocześnie “Gazeta Wyborcza” i inne lewicowe publikatory , Muzeum
Oświęcimskie, Ambasada Izraela, “moralne autorytety” , niektórzy
członkowie rządu Buzka oraz ludzie z otoczenia prezydenta Kwaśniewskiego
(lewica i “prawica” w jednym szeregu)- rozpoczynają ostrą nagonkę.
Dyrektor Muzeum w Oświęcimiu twierdzi, że jestem neonazistą, rzecznik
Ambasady Izraela w Warszawie, Michał Sobelman, dziwi się , że “taki
człowiek pracuje na polskim uniwersytecie” (jest to wyraźna sugestia by
mnie “wyrzucić na zbitą twarz”), Władysław Bartoszewski wysyła mnie do
zakładu psychiatrycznego itd. itp.
W tym samym czasie przestraszony Rektor Nicieja otrzymuje telefony od
Very Important Persons z Ministerstwa Edukacji Narodowej, od “ludzi
Szymona Wiesenthala” i kogo tam jeszcze z ostrzeżeniem: “jeżeli nie
wyrzucicie tego Ratajczaka- uczelnia będzie bojkotowana i nie
dostaniecie żadnych grantów”. No i rektor zawiesza mnie w obowiązkach
nauczyciela akademickiego. Cóż, to jest człowiek spolegliwy ,czuły na
powiew wiatru historii (dzisiaj pełni zaszczytną funkcję senatora RP z
ramienia SLD).
W kwietniu 1999 r. przeżywałem więc ciężkie chwile. Odwrócili się ode
mnie strachliwi uczelniani koledzy (dochodziło do tego, że nie
poznawali mnie na ulicy- i tak już zostało), opluto w mediach… Nie dość,
że zawieszono mnie w wykonywaniu zawodu, to jeszcze uczelnia, na
polecenie “góry”, wytoczyła mi “proces”, który trwał rok. To była jawna
kpina ze sprawiedliwości. Na kolejnych rozprawach wygłaszałem 2-
godzinne mowy na temat wolności słowa i prawa do wątpienia;
ustosunkowywałem się do tez głoszonych przez rewizjonistów holokaustu,
ale uczelniana inkwizycja rzadko udawała, że mnie słucha. Wyrok był
gotowy: dyscyplinarne usunięcie z Uniwersytetu z zakazem pracy w
zawodzie nauczycielskim na 3 lata. Miałem tylko tą satysfakcję, że
intelektualnie wykończyłem “panów sędziów” (moralne dno i takaż wiedza
prawna) oraz rzecznika dyscyplinarnego Uniwersytetu Opolskiego, prof.
Wiesława Łukaszewskiego, który przez rok śledztwa nie potrafił
przedstawić nawet jednego świadka oskarżenia. Gdy pokazałem Ojcu
sporządzony przez niego akt oskarżenia w mojej sprawie- Ojciec
stwierdził, że przy Łukaszewskim niejaki Andriej Wyszynskij (sowiecki
prokurator, znany z wielu procesów pokazowych – przycz. mój) jawi się
jako dobry prawnik. No ale Łukaszewski prywatnie jest… psychologiem, zaś
skład sądu uczelnianego stanowili: chemik, historyk średniowiecza,
jeszcze jeden psycholog oraz… ksiądz z Wydziału Teologicznego UO.
Naprawdę, ciekawych teraz mamy księży…
Za to zbudowany byłem postawą moich studentów. Pisali petycje do
Rektora i prasy w mojej obronie, strasznie przy tym ryzykując. Dwóch z
nich od razu zawieszono w prawach studenta . Gdy się o tym dowiedziałem,
zabroniłem im podobnych działań. Z dużą ulgą przyjąłem też moralne
wsparcie ze strony wielu rodaków. Ludzie dzwonili do mnie bez przerwy,
dodawali otuchy. Niezwykle aktywna była Polonia z USA i Kanady, która
zasypała Uniwersytet e-mailami w mojej obronie. Kilka listów nadeszło
również z Australii. Polacy intuicyjnie czuli, że na pojedynczego
człowieka wali się potworna maszyneria politycznej poprawności, która
działa na zasadzie walca drogowego. Ginąłem zatem w dobrym towarzystwie,
uzupełnionym później przez odważnych naukowców (Mirosław Dakowski,
Rafał Broda, Ryszard Bender, Peter Raina itd.), jak i równie odważnych
redakcji niektórych gazet.
Byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdybym w tym czasie walczył tylko z
uczelniami tchórzami i ich rozkazodawcami. Ale gdzie tam! W maju 1999r.
moją sprawą zajęła się prokuratura, która oskarżyła mnie o złamanie art.
55 Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Artykuł ten- wzorem państw
zachodnioeuropejskich i nie tylko – grozi karą do 3 lat więzienia za
tzw. negowanie zbrodni nazistowskich. Ta ledwie skrywana cenzura,
obowiązująca w Polsce od 1 stycznia 1999r., jest moim zdaniem grobem dla
historiografii; kładzie bowiem tamę naukowemu wątpieniu, bez którego
praca historyka nie ma sensu. Ustawodawca natomiast inspirowany przez
“holocaust- industry” zdaje się mówić:” było tak i tak, spróbuj się
wychylić, to cię wsadzimy do mamra”.
Dobrze- odpowiadam- nikt przy zdrowych zmysłach nie neguje zbrodni
nazistowskich (na Żydach- bo o to w tej ściśle nacyjnej ustawie chodzi),
ale niech mi nikt nie wmawia, że było tak jak chcą Panowie Gross,
Wilkomirski i cały tabun kłamców pracujących dla “przemysłu holokaustu”.
W Australii też ich zresztą nie brakuje.
Rzecz jasna obiektem dociekań prokuratury i sądu (jestem już po dwóch
wyrokach, ale końca sprawy nie widać; obecnie grozi mi 10 miesięcy
więzienia) jest książka “Tematy niebezpieczne”, czyli jej podrozdział
“Rewizjonizm holokaustu”. Moje tłumaczenia, że tylko referuję poglądy
rewizjonistów- zdają się psu na budę. Podobnie moje próby wprowadzenia
świadków obrony, ekspertów itd. Cóż, sąd wie najlepiej… Wychodzi na to,
że dotknąłem czegoś, co wywołuje furię możnych tego świata. Logicznie
bowiem rozumując- nie represjonuje się konsekwentnie, od 3 lat,
człowieka, który zajmuje się nic nie znaczącymi głupstwami!
ZK: A w jaki sposób zaczynał pan karierę naukową?
DR: W roku 1986 , po ukończeniu studiów, powróciłem do Opola. Z
marszu złożyłem papiery na Wyższą Szkołę Pedagogiczną. Moje aplikacje
rozpatrywano…przez 2 lata. To był czas kwitnącej jeszcze komuny, a za
mną podobno przyszły z Poznania jakieś papiery od wiadomej instytucji i
tak trwałem w zawieszeniu. Może niezupełnie w zawieszeniu, gdyż w tzw.
międzyczasie upomniało się o mnie “Ludowe Wojsko Polskie”- pełne jeszcze
w tym czasie głupich “trepów” ścigających nas za krzyżyki wyłożone na
mundurze lub wojskowym dresie.
Formalnie w lutym 1988r. zostałem asystentem w Instytucie Historii
opolskiej wyższej uczelni. Dwa lata później opublikowałem swą pierwszą
książkę “Polacy na Wileńszczyźnie 1939-1944″. Cztery lata później
opublikowałem kolejną pozycję: “Świadectwo księdza Wojaczka”, której
drugie wydanie- rozszerzone- ukazało się rok później. W 1994 r.
rozpocząłem zbierać materiały do pracy doktorskiej poświęconej de facto
zbrodniom stalinowskim na Opolszczyźnie. Obroniłem ją w czerwcu 1997 r.,
automatycznie awansując na stanowisko adiunkta w Instytucie Historii
Uniwersytetu Opolskiego. Nieco wcześniej natomiast, w 1996r., wespół z
dr Ryszardem Miążkiem napisałem książkę: “Krajowa Armia Podziemna
1949-1952″.Od jesieni 1997 r. począłem gromadzić materiały do rozprawy
habilitacyjnej poświęconej arcybiskupowi Bolesławowi Kominkowi. Prace te
zostały przerwane z wiadomych względów. W kwietniu 1999r, po
opublikowaniu książki “Tematy niebezpieczne”, zawieszono mnie w prawach
nauczyciela akademickiego, a następnie dyscyplinarnie zwolniono z
Uniwersytetu Opolskiego z zakazem pracy w zawodzie nauczycielskim przez 3
lata. Po wyrzuceniu z pracy opublikowałem w 2001 r. książkę: “Tematy
jeszcze bardziej niebezpieczne” .W tym roku ukaże się jej rozszerzone
wydanie oraz nowa pozycja mojego autorstwa: “Sprawa dr Dariusza
Ratajczaka, czyli Uniwersytet za zamkniętymi drzwiami”. Obecnie pracuję w
charakterze stróża nocnego w Opolu.
ZK: Panie Dariuszu, czy zgodzi się Pan ze mną, że prostytucja moralna
ma równie stare korzenie jak i ta fizyczna, cielesna? Innymi słowy
zawsze byli ludzie, których sumienia można było kupić. Niemniej
ostatnio, powiedzmy od zakończenia II Wojny Światowej, ilość moralnych
prostytutek gwałtownie rośnie z każdym rokiem. Skąd, Pana zdaniem,
bierze się ten fenomen? Co powoduje, że tak duża część światowej
populacji zatraciła podstawy moralne, które tak mozolnie, od czasów
Chrystusa, ludzkość budowała.
Wiem, że zadaję pytanie czysto filozoficzne ale być może głębokie zrozumienie historii pomoże Panu na nie odpowiedzieć.
DR: Poruszył Pan bardzo ciekawy temat. Prostytutka moralna jest
“inteligentniejszą” siostrą sprzedajnej prostej dziewczyny ofiarowującej
ciało na rogu ulicy. Obiektem jej zainteresowania nie jest ciało, a
ludzkie sumienie. To jest jej właściwy obiekt pożądania. Oczywiście
jeżeli trzeba- zaofiaruje również własne ciało (dlatego właśnie wykazuje
zrozumienie i tolerancję dla wyuzdania seksualnego), ale będzie ono
jedynie środkiem prowadzącym do celu. A tym jest kupienie i prostytucja
sumienia.
Zawsze istnieli ludzie, których sumienia były do kupienia. Nierzadko
zajmowali eksponowane stanowiska; decydowali o losie jednostek, grup
społecznych i narodów. Uważam jednak, że przez setki lat to nie oni
wyznaczali moralny bieg dziejów. Dlaczego? Otóż dlatego, że nawet ci
antymoraliści czuli swoją ziemską marność, skończoność, czy
niedoskonałość wynikającą z uświadomienia sobie faktu (najczęściej na
łożu ostatecznej boleści, ale mniejsza o szczegóły) bycia śmiertelnym
człowiekiem. Najgorszy drań czuł jednak respekt przed śmiercią, a
konkretnie przed karą, która go spotka za życie unurzane w bagnie
niegodziwości. U większości tych ludzi po prostu w pewnym momencie (jak
już powiedziałem- najczęściej za późno) budziło się jednak sumienie. W
każdym razie na pewno tak było od początku ery chrześcijańskiej. Strach
przed Boską karą, trwoga przed wiecznym potępieniem łamały najtwardsze
kanalie. Wreszcie w tamtych odległych czasach na dłuższą metę nie było
społecznego przyzwolenia na amoralne postępowanie. To było
charakterystyczne: ci prości, często niesłychanie prymitywni ludzie,
niejednokrotnie ofiary obłędu będącego skutkiem głodu, wojen, morowego
powietrza ( obłędu, który okresowo zamieniał ich nieomal w zwierzęta) w
końcu powracali albo starali się powracać na tory moralności. Bo tak
nakazywał Bóg, bo nie da się żyć długo wbrew naturalnemu porządkowi
rzeczy. Wina i wstyd ścieliły drogę porządkowi moralnemu. Prawda,
niedoskonałemu, ale jednak porządkowi…
Sytuacja uległa zasadniczej zmianie w II połowie XVIII wieku. To
wtedy właśnie w sposób zdecydowany zakwestionowano istnienie Boga.
Stwórcę zastąpił człowiek- istota rzekomo mocarna, odpowiedzialna tylko
przed sobą, wolna od wszystkich dotychczasowych ograniczeń; wolna od
tradycyjnie pojętej moralności. Ten pogląd upowszechniany przez “
wybrańców”- to jest rodzącą się kastę intelektualistów- wydał zatrute
owoce w postaci rewolucji francuskiej (dokładniej: rewolucji we
Francji), rewolucji bolszewickiej, meksykańskiej itd. Nawet “rewolucja
hitlerowska”, ograniczona nacyjnie, była jego zmutowanym dziecięciem.
Po II Wojnie Światowej, po fiasku eksperymentu
bolszewicko-hitlerowskiego (dla “intelektualnych inkwizytorów” był on do
pewnego momentu rodzajem “użytecznego durnia”) powrócono do źródła,
czyli haseł głoszonych przez intelektualnych sprawców rewolucji we
Francji. Wykorzystano przy tym na niespotykaną dotąd skalę “zdobycze
współczesnej cywilizacji”- myślę oczywiście o mediach. Upowszechniane za
ich pomocą hasła sprowadzały się w istocie do jednego: tradycyjna
moralność nie istnieje, wszystko jest względne, zależy od punktu
widzenia ; wszystko jest na sprzedaż- również “ śmieszne, zalatujące
naftaliną” ludzkie sumienie. Publika, po 200 latach “wstępnej obróbki”,
uległa tej propagandzie . Nie miała szans w starciu z potęgą dysponującą
wyrafinowanymi środkami oddziaływania na człowieka. Co więcej, przyjęła
ją za swoją, gdyż życie bez sumienia albo z “sumieniem obrotowym” jest
bardzo wygodne: zwalnia od odpowiedzialności. Tak więc możni tego
świata- prawdziwi następcy XVIII wiecznych osobistych nieprzyjaciół Pana
Boga- posiłkując się hasłem pozornej, wybiórczej wolności (“nie ma
wolności dla wrogów wolności”- to o nas, panie Zbigniewie), plotąc długi
złoty łańcuch (sprowadziłbym go do dwóch kwestii: “intelektualni
opresorzy” zapewniają maluczkim wygody życia codziennego, a w zamian
żądają ścisłego respektowania stworzonego przez nich porządku),
reinterpretując historię itd., itp., uczynili z ludzi bezwolne stado
reagujące na podobieństwo “psów Pawłowa”. To jest System, w którym
wolność polega na jej braku, tolerancja jest jej zaprzeczeniem, a
bezmyślność zastępuje zdrowy rozsądek. To jest m.in. osławiona
polityczna poprawność- strażnik interesów klas rządzących od Waszyngtonu
przez Warszawę do Canberry. Tragedia polega na tym, że większość ludzi
chce żyć w tej złotej klatce. Widać luksusowe wegetowanie ma swoje
uroki.
Jestem mimo wszystko optymistą. To się prędzej czy później rozpadnie
jak domek z kart. Nie można bez końca żyć w sztucznym, wymyślonym
świecie. Ludzie przejrzą na oczy. Przemawia przeze mnie w tym miejscu
nie tylko historyk, ale i osoba przekonana o sile Boskiego porządku
rzeczy. Cóż, ja już tego pewnie nie dożyję, polegnę w walce z Systemem.
Nie ma jednak wojny bez ofiar; ofiary są nawet konieczne. Szczególnie w
słusznej sprawie.
ZK: Użył Pan sformułowania “Rewolucji Francuskiej a właściwie
Rewolucji we Francji”. Czy zechciałby Pan wyjaśnić czytelnikom Tygodnika
jaka jest różnica pomiędzy tymi dwoma określeniami?
DR: Rewolucja Francuska… Jakaż to obraza dla Francji. Przecież jej
inspiratorami były międzynarodowe kręgi masonerii, które wybrały na
pierwszą ofiarę właśnie Francję- kluczowy i najbogatszy kraj europejski.
Dokładniej- głęboko wtajemniczone kręgi masońskie- “iluminaci”. Stąd
rewolucja we Francji, gdyż z duchem Francji, z ideą “Wiecznej Francji”
oraz Najstarszą Córą Kościoła nie miała ona wiele wspólnego. Prawdziwa
Francja to Kapetyngowie i krwawiąca Wandea podczas bandyckiej rewolucji-
nie zaś dobrane towarzystwo masonów i około-masonów mordujących ludzi w
imię “postępu”, walki z religią itd.. Ale, tego nie zapominajmy,
prawdziwa Francja to także Napoleon Bonaparte, który ukrócił to
barbarzyństwo posługujące się hasłem: “dobro ludzkości” i poszedł w
kierunku respektowania francuskiego interesu państwowo-narodowego.
Podobnie nie było rewolucji rosyjskiej. Był natomiast sponsorowany
przez światowych globalistów i Niemców bolszewicki przewrót w Rosji.
Jeżeli już- mówmy o rewolucji żydowskiej w Rosji, gdyż to Żydzi właśnie
wypełnili szczeble decyzyjne bolszewickiej machiny rewolucyjnej. Bez
determinacji małomiasteczkowego żydowskiego motłochu w Rosji, bolszewicy
zostaliby wyrzuceni na śmietnik historii już w roku 1919. Tak nawiasem
mówiąc, dzisiaj “holocaust-industry” podkreśla żydowskie cierpienia
podczas II wojny światowej. Mam nieodparte wrażenie, że praktyka ta to
parawan mający zasłaniać żydowski, całkiem spory, udział w zbrodniach
komunizmu.
ZK: W świetle tego co Pan właśnie powiedział, czy nie boi się Pan
posądzenia o antysemityzm? Wszak w czasie bolszewickiej rewolucji
zapewne zginęła też jakaś ilość Żydów?
DR: W zawierusze rewolucyjnej ginęli i Żydzi, ale bynajmniej nie
pozostaje to w sprzeczności z faktem, że w rozdmuchaniu tego piekła na
ziemi i późniejszych działaniach represyjnych wobec Rosjan oraz innych
nacji wielu z nich odgrywało istotną rolę. Jest charakterystyczne, że
np. ówczesne raporty dyplomatów państw zachodnioeuropejskich z Rosji
stwierdzają, delikatnie mówiąc, nadreprezentatywność przedstawicieli tej
nacji w dobranym, to jest bandyckim towarzystwie bolszewików. Wystarczy
poczytać “Białą Księgę” brytyjskiego Home Office z tamtego okresu, a
dokładniej jej pierwsze wydanie, gdyż w następnym odpowiednie passusy
poświęcone żydowskiemu zaangażowaniu w rewolucję wyparowały.
Oczywiście trudno tu mówić o winie wszystkich rosyjskich, ukraińskich
itd. Żydów. Byłoby w końcu absurdem twierdzenie, że np. ludzie majętni
albo liczni Żydzi- tradycjonaliści pałali miłością do bolszewików. Wielu
z nich zresztą uciekło przed rewolucją do…. rzekomo antysemickiej
Polski, gdzie potraktowano ich nad wyraz uprzejmie. Wkrótce otrzymali
obywatelstwo Rzeczypospolitej, a ich zrewoltowane latorośle uzupełniły
szeregi… Komunistycznej Partii Polski. Wdzięczność nie jest chyba
nadmiernie rozbudowaną żydowską cechą narodową. Ale to tak na
marginesie.
Raz jeszcze podkreślam: bez udziału po stronie bandyckiej rewolucji
zbolszewizowanej żydowskiej biedoty oraz żydowskich młodzieńców
paradujących z naganem zatkniętym za pasek w ramach osławionej
“Czerezwyczajki”- bolszewicy mieliby nieliche kłopoty z utrzymaniem się u
władzy.
Pyta Pan o osławiony antysemityzm… Cóż, zapewne nadal istnieją
osobnicy, którzy uważają, że Żydzi odpowiadają za całe zło na tym padole
łez. To już nawet nie są antysemici; to są wariaci. Podobnie istnieje
całkiem sporo Żydów, którzy uważają tzw. gojów za podludzi, zwierzęta,
“pegarim”, czy co tam jeszcze. Na wariatów nie ma rady- i tyle.
Współcześnie natomiast “antysemityzm” stał się rodzajem bezwzględnej ,
wyjątkowo brutalnej walki “establishmentu” z niezależnie myślącymi
ludźmi ( żeby było śmieszniej- również z Żydami w rodzaju dr Israela
Shahaka). Napiszesz, w zgodzie z prawdą, książkę czy artykuł o niemal
rasistowskim charakterze Państwa Izrael- jesteś antysemitą; wytkniesz
“błędy przeszłości” Simonowi Wiesenthalowi albo poskrobiesz p. Adama
Michnika tudzież “Gazetę Wyborczą”- jesteś antysemitą; napiszesz kilka
słów prawdy o tych wszystkich Wiesel`ach, Jerzych Kosińskich albo… kilku
australijskich kłamczuchach- polakożercach żydowskiego pochodzenia-
oczywiście jesteś antysemitą; powiesz, znowu zgodnie z prawdą, że Adam
Mickiewicz nie miał żydowskich korzeni- czynisz tak boś antysemita. I
tak dalej, dalej, dalej. Istna paranoja, czyli- powracamy niejako do
źródła- ważny czynnik politycznej poprawności.
Tak, walka z rzekomym, zrodzonym w nienawistnych głowach
antysemityzmem jest jednym z filarów “political correctness.” Przy tym
owi “zawodowi filosemici” w kółko gadają o tolerancji, a tak naprawdę to
prawdziwi antyintelektualni opresorzy albo nierzadko żydowscy
szowiniści. To ludzie “zionący miłosierdziem”. Nie będę szczególnym
odkrywcą, jeśli powtórzę za klasykami maksym, że współcześnie antysemitą
nie jest ten, kto nie lubi Żydów, lecz ten, kogo Żydzi (oczywiście
niektórzy, czyli wpływowi) nie lubią. Signum temporis.
ZK: Panie Dariuszu. Właśnie odbyła się kolejna rozprawa sądowa w
Opolu, gdzie oskarżano Pana z paragrafu o tzw. “kłamstwo Oświęcimskie”.
Jaki był jej epilog?
DR: Po trzech latach Sąd Okręgowy w Opolu warunkowo umorzył
postępowanie w mojej sprawie. Ja wprawdzie wnosiłem o pełne
uniewinnienie, ale w dzisiejszych czasach, jak się Pan domyśla, jest to
praktycznie niemożliwe. Myślę, że w zaistniałych warunkach osiągnąłem
to, co było do osiągnięcia, tym bardziej, że prokurator twardo obstawał
przy karze opiewającej na 10 miesięcy pobytu w więzieniu. Wyrok
wyjątkowo źle przyjęła “Gazeta Wyborcza”, która piórem Andrzeja Osęki
(“GW”, 8 czerwca 2002) smutna konstatowała, że w “takich sprawach”
zapadają “tylko takie wyroki”. Rozumiem ich smutek; w końcu to właśnie
organ p. Michnika przypadek mój rozdmuchał do niebotycznych rozmiarów.
Zgromadzona 7 czerwca br. na sali sądowej publiczność po ogłoszeniu
wyroku, a wcześniej po wysłuchaniu mojej mowy obrończej, dawała mi w
prywatnych rozmowach jasno do zrozumienia, że jedynym wyrokiem winno być
uniewinnienie. To prawda, ale raz jeszcze podkreślam: sprawa od samego
początku była “kręcona z góry” (w 1999r. przez minister sprawiedliwości-
p. Hannę Suchocką), atakowały mnie bezpardonowo “moralne autorytety”,
głos zabierała Ambasada Izraela, Centrum Wiesenthala et cetera- a zatem
opolski sąd i tak zachował się względnie odważnie. Zresztą dla
atakujących wyrok sądowy był sprawą wtórną .Dla nich najważniejsze jest
to, że tacy ludzie jak Dariusz Ratajczak nie mają prawa nauczać polskiej
młodzieży. Tu są niezwykle konsekwentni. W końcu nadal jestem portierem
z niemal zerowymi szansami powrotu do wyuczonego i ukochanego zawodu.
ZK: Niech mi będzie wolno zrekapitulować Pana aktualną sytuację.
Doktor historii, wybitny znawca Kresów z czasów wojny, kronikarz Armii
Krajowej, uwielbiany przez studentów wykładowca Uniwersytetu Opolskiego,
pracuje dziś jako nocny portier? I jakież to obowiązki ma Pan tam do
wypełniania?
DR: Wie Pan, w kwietniu 1999 r., gdy rozpętano “aferę dr Ratajczaka”, podszedł do mnie znajomy i powiedział mniej więcej tak:
“ to , że wyrzucą Ciebie z pracy na uniwersytecie jest niczym.
Wykończą Cię bracie finansowo. Nie dostaniesz nigdzie pracy, pójdziesz
na żebry, będziesz zadżumiony, będziesz nikim; koledzy nie poznają Cię
na ulicy; koledzy z którymi wczoraj piłeś piwo”. Miał rację. Z dnia na
dzień zostałem na bruku, bez pieniędzy i bez przyjaciół. Wszędzie
strach, oportunizm… Nie mogąc pracować w wyuczonym zawodzie, zacząłem
się rozglądać za innymi zajęciami. Odbyłem wiele rozmów kontrolnych w
firmach wydawniczych, oświatowych i turystycznych. Okazało się jednak,
że moje wykształcenie, umiejętności, tytuł naukowy i znajomość j.
angielskiego nie są ważne. Ważne jest to, że nazywam się Dariusz
Ratajczak. “Ten Dariusz Ratajczak, który podpadł Żydom”. To wystarczało-
wszędzie odmowa. W końcu udało mi się “złapać” pracę portiera w
hurtowniach alkoholu, płyt paździerzowych etc. Cóż tam robię? Ano,
dozoruję w nocy (między 18 a 6 rano) piechotą 8 hektarowy teren na
skraju Opola (“tam gdzie diabeł mówi: Guten Nacht”), odganiam pijaczków
złaknionych alkoholu (posługuję się sękatym kijem; niestety nie mam
nawet na wyposażeniu damskiego “aerozolu z pieprzem”) , przeganiam lisy,
kuny i szczury. . .
ZK: Bardzo proszę, niech Pan podzieli się z czytelnikami Tygodnika
Polskiego informacją, jak udaje się Panu utrzymać rodzinę? Czy zarobki
nocnego portiera wystarczają na wiązanie końca z końcem? Innymi słowy,
czy pod koniec miesiąca Pana żona ma co włożyć dzieciom do garnka?
DR: Zarabiam miesięcznie na rękę 530 zł (ok. 140 dolarów
amerykańskich), moja żona ok. 200 dolarów. W sumie więc jesteśmy
finansowymi pariasami (łącznie nasze pensję ledwie dobijają do jednej
średniej krajowej). Najbardziej przykre jest dla mnie to, że już chyba
nigdy nie będzie mnie stać na należytą edukację moich dzieci. Mój syn
nie pójdzie w naukowe ślady ojca. Raczej w te ostatnie – portierskie.
Cóż, pieniądze szczęścia nie dają, ale jednak są potrzebne. Pozwoli Pan,
że w tym miejscu podziękuję kilku Polonusom z USA, którzy latem 1999r.
przekazali mi 500 dolarów amerykańskich “na życie” oraz p. Ryszardowi z
Australii, który przekazał na moje ręce czek w wysokości 30 dolarów
australijskich. Serdeczne Bóg Zapłać.
Spisał: Zbyszek Koreywo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.