Robert Kmieć zajmuje się poszukiwaniem skarbów od
kilkunastu lat. Wyciąga z jezior czołgi, samoloty i wozy opancerzone.
Nie robi tego dla fantów, nie szuka łatwego zarobku. Dla niego ta praca
jest odkrywaniem historii, często makabrycznej, brutalnej i niewygodnej
politycznie.
Tak jest w przypadku rzezi wołyńskiej,
podczas której tysiące naszych rodaków straciło życie. Czy to było
ludobójstwo? Poszukiwacz, który był na miejscu zbrodni i miał w ręku
roztrzaskane siekierą czaszki małych dzieci nie ma żadnych wątpliwości. W
rozmowie z Menstream.pl opowiada, jak trudno dotrzeć z prawdą do
społeczeństwa.
Menstream.pl: Jak to możliwe, że Ukraina pozwoliła zbliżyć
się polskim badaczom do miejsca zbrodni? To przecież niewygodne fakty.
Robert Kmieć: Dostaliśmy od władz Ukrainy zezwolenie
na kilka dni pobytu w okręgu wołyńskim. Pojechał z nami również Adam
Sikorski, znany z telewizyjnego programu Było, nie minęło. To on
dokumentował całą ekspedycję. Były dwa wyjazdy, w ubiegłym roku i
wcześniej, dwa lata temu. Można powiedzieć, że nasze poszukiwania były
trochę półlegalne.
Co to znaczy?
Po pierwsze trzeba było przetransportować na miejsce georadary i inny
sprzęt, który miał nam posłużyć do zlokalizowania i zmierzenia
ewentualnych mogił, które mieliśmy zamiar znaleźć. No i nie mogliśmy
przecież powiedzieć wprost Ukraińcom, po co tak naprawdę jedziemy na
Wołyń.
Więc jaką wersję usłyszeli?
Akurat zdarzyło się, że prezydent Bronisław Komorowski miał spotkać
się z prezydentem Ukrainy na otwarciu polskiego, powojennego cmentarza.
To było niedaleko miejsca, które chcieliśmy sprawdzić. Tłumaczyliśmy
więc, że jesteśmy na miejscu w związku z tym wydarzeniem. To była nasza
przykrywka.
I nikt nie obserwował, co tam robicie? Trochę trudno w to uwierzyć.
Oczywiście byliśmy sprawdzani. Funkcjonariusze KGB co rusz
przyjeżdżali, przyglądali się, wypytywali i patrzyli na ręce. Zdarzało
się, że chcieli utrudnić nam poszukiwania podrzucając gdzieś niewybuch.
Żeby przepłoszyć badaczy?
Tak. Mówili, że mają zgłoszenie od pobliskich mieszkańców, że w
okolicy jest jakiś niewypał i muszą to sprawdzić. Oczywiście dla naszego
bezpieczeństwa. W rzeczywistości obawiali się tego, co możemy znaleźć.
Domyślam się, że ekspedycja na ziemię wołyńską przyniosła rezultat.
To, co zobaczyłem na Ukrainie, ma się nijak do tego, co oglądałem
wcześniej, w kilkunastoletniej karierze poszukiwacza. Nie raz miałem do
czynienia z grobami żołnierskimi, z których wyciągaliśmy czaszki i
kości. Widziałem już po pięćdziesiąt osób pochowanych zbiorowo. Stojąc
jednak nad mogiłami w Wołyniu, coś ścisnęło mi serce. Jeszcze po
powrocie do kraju, przez trzy tygodnie nie mogłem dojść do siebie. Do
dzisiaj trudno dobierać słowa, gdy o tym opowiadam.
Co tak Panem wstrząsnęło?
To może zrozumieć tylko osoba, która stoi nad grobem, w którym spoczywa
nie jedna osoba, lecz dziesiątki dzieci powrzucanych jedno na drugie. Bo
większość zwłok w odnalezionych przez nas mogiłach, to były właśnie
dzieci, w różnym wieku. Znajdowaliśmy szczątki dwulatków, czterolatków,
dziesięciolatków.
Żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii nie oszczędzali przecież nikogo. Mordowano całe rodziny, bez wyjątku.
Tylko w jaki sposób. W niektórych czaszkach małych dzieci były dziury
wielkości pięści, zapewne od uderzenia młotkiem lub siekierą. Przecież
to jest niewyobrażalne, żeby tak postępować z drugim człowiekiem.
Pytaliśmy też Ukraińców, którzy zainteresowani podchodzili do nas, czy
pamiętają tamte lata. Niektórzy zgodzili się mówić.
Co wyłania się z ich opowieści?
Dantejskie sceny. Akurat prowadziliśmy prace przy ukraińskiej wsi
Ostrówki. Lasy i pola obok tej miejscowości do dzisiaj noszą miano
trupiego pola, pobliscy mieszkańcy bez problemu potrafią je wskazać. To
tam Ukraińcy wymordowali setki Polaków, pozostawiając ciała bez
pochówku. W lasach walały się trupy, które stały się później pożywką dla
kruków. Dopiero po dwóch tygodniach armia Rosyjska, która zajęła tamte
ziemie, nakazała pobliskim mieszkańcom wykopać mogiły i zrzucić do nich
zwłoki. Odór rozkładających się ciał było ponoć czuć w promieniu kilku
kilometrów, a zwłoki kobiet, dzieci i mężczyzn były już tak rozłożone,
że trzeba było ściągać je do mogił bosakami i widłami, bo już się
rozczłonkowywały, odpadały ręce, nogi i głowy. I my te mogiły właśnie
odkryliśmy.
Władze Ukrainy zdają sobie sprawę z powagi tego odkrycia? Przyznał Pan, że byliście obserwowani.
Chyba nie zdają sobie sprawy ze skali naszych odkryć, ponieważ
byliśmy bardzo czujni. Najgorzej było z Ukraińcem, to był chyba jakiś
konserwator zabytków z okręgu lwowskiego, który został oddelegowany, by
nadzorować nasze prace. No i byli jeszcze wspomniani funkcjonariusze z
KGB, którzy nas nachodzili.
Na czym to nękanie polegało?
Pamiętam, jak mundurowi przyjechali i rzucili wszystkich na maskę
samochodu. Rewizja, pytania, oglądanie sprzętu. Było ich kilku. Dowódca
przez dłuższy czas wydzwaniał do swoich zwierzchników z pytaniem, co z
nami zrobić. W końcu odpuścili, bo nie znaleźli podstaw do zatrzymania.
Mieliśmy szczęście. Innym razem prawie się zdemaskowaliśmy. Mundurowi
byli o krok, by zobaczyć ogrom naszych odkryć.
Jak udało się uniknąć kłopotów?
Gdy już zorientowaliśmy się, z czym mamy do czynienia, trzeba było
wszystkie szczątki opisać, skatalogować i policzyć. Pomagali w tym
archeolog oraz antropolog, których mieliśmy w naszej ekipie. Wszystko
układali skrzętnie na workach, rozłożonych na ziemi obok grobowca.
Robiliśmy dokumentację, fotografie, by nikt nie zarzucił nam
bezczeszczenia ciał. Nagle usłyszeliśmy dźwięk silnika. To były dwa
samochody KGB. Na szczęście droga przez pola była trudna, więc trochę
zajęło im dotarcie na nasze stanowisko badawcze. Mieliśmy więc czas, by
zareagować. Cztery osoby szybko wykopały nowy dół, do którego
poskładaliśmy wydobyte już z mogiły szczątki i ponownie przysypaliśmy je
ziemią. Na to poszła beczka, na niej porozkładaliśmy jedzenie, dla
niepoznaki. Jak Ukraińcy dotarli na miejsce i zajrzeli do mogiły, było w
niej chyba sześć ciał. Tylko tyle znaleźliście? zapytali. Pokręcili się
trochę po obozowisku i odjechali.
Co się później stało z tymi wszystkimi szczątkami? Nadal są zakopane na trupim polu?
Nie mogliśmy tak tego zostawić. Wszystkie odnalezione przez nas
zwłoki zostały przeniesione na polski cmentarz, gdzie została odprawiona
msza przez polskiego księdza.
Na tym samym cmentarzu, na którym mieli spotkać się prezydenci?
Tak. Z jakiś powodów, których nie znam, do spotkania głów obu państw
jednak nie doszło. Były jednak osoby z Polski, rodziny pochowanych tutaj
w czasie wojny rodaków. Przyjechali również przedstawiciele
duchowieństwa ukraińskiego. Pamiętam, że jak zaczęła się część mszy,
podczas której chowano wszystkie znalezione przez nas szczątki, opuścili
oni cmentarz i stali za płotem. Wszyscy byli w szoku, nie rozumieli
takiego zachowania.
Jak Pan je interpretuje?
Jestem prostym człowiekiem, nie wiem, co o tym sądzić. Najważniejsze było dla mnie wtedy upamiętnienie pamięci zamordowanych.
Na trupim polu też stanął jakiś znak, przypominający o tej zbrodni?
Ukraińcy pozwolili nam wyciąć dwa drzewa. Zbiliśmy z nich krzyż,
który tam stanął. Tylko w ten sposób, oraz krótka modlitwą, mogliśmy
oddać hołd wymordowanym rodzinom.
Co stanie się z zebranym przez badaczy materiałem? Przecież robiliście zdjęcia, kręciliście materiał filmowy.
To nie zginie. Adam Sikorski robi na jego podstawie film
dokumentalno-fabularyzowany. Mogę już zdradzić, że obraz będzie miał
premierę we wrześniu tego roku, będą pokazy w Warszawie. Po premierze
można spodziewać się niemałego zamieszania.
Dlaczego? Przecież temat Wołynia nie jest nowy. Polacy już się z nim obyli.
Tylko ten film przedstawi prawdę historyczną, pokażemy doły śmierci,
które zastaliśmy w Ukrainie. Będą inscenizacje mordu, żadnego
przekłamania. Moim zdaniem to bardzo wstrząsający materiał. Proszę sobie
wyobrazić, że żadna stacja telewizyjna nie jest zainteresowana
wyemitowaniem dokumentu, ponieważ jest zbyt drastyczny, zbyt bije w
interesy ukraińsko-polskie. Na szczęście znalazł się człowiek, który
wyłożył pieniądze na realizację projektu. Tyle mogę powiedzieć.
Z tego co Pan mówi, ten film może jednak uderzyć w interesy ukraińsko-polskie.
Jeżeli były mordy, to trzeba pokazać, w jaki sposób ich dokonywano.
Nie mówię, byśmy rozpętywali trzecią wojnę światową i szli na Ukraińców.
Jednak dopóki władze tego narodu nie przyznają, że takie zbrodnie miały
miejsce i nie potępią tego, co się wydarzyło, nie ma mowy o
jakimkolwiek pojednaniu. Stepan Bandera, który ponosi odpowiedzialność
za zorganizowane ludobójstwo polskiej ludności cywilnej na Wołyniu,
nadal jest przecież traktowany u nich, jak bohater narodowy.
Trzy lata temu zostało mu nadane największe odznaczenie państwowe na Ukrainie. Później je cofnięto.
Co z tego, jeśli w zamian postawili mu kolejny pomnik? Ponad osiem
szkół na terenie Ukrainy nosi też imię Bandery, podobnie jak około
dwieście ulic, nie mówiąc o innych instytucjach. Oni naprawdę uważają go
za wielką postać. Jeszcze sporo czasu może minąć, nim zmienimy karty
historii.
Robert Kmieć zajmuje się poszukiwaniem skarbów od około
trzydziestu lat. Profesjonalnie robi to od lat dwunastu. Pracował m.in. z
red. Adamem Sikorskim przy programie Było, nie minęło, teraz działa w
szeregach Narodowej Agencji Poszukiwawczej, organizacji współpracującej z
instytucjami państwowymi, takimi jak: Muzeum Wojska Polskiego, Muzeum
Armii Krajowej, IPN, Radą Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Robert
Kmieć pracuje również z Bogusławem Wołoszańskim przy nowym cyklu
dokumentalnym pt: Skarby III Rzeszy.
http://menstream.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.