Z Grzegorzem Braunem – reżyserem m.in. filmów „Towarzysz generał”, „Eugenika” i „Transformacja – od Lenina do Putnia” – rozmawiała Aldona Zaorska
Obawiam się, że to czy i kiedy sytuacja na Bliskim Wschodzie przejdzie w ostrą fazę konfliktu militarnego, nie będzie miało wpływu na realizację przez Izrael „Planu B”, tzn. planu pozyskania bazy na „stałym lądzie”, bezpiecznej i wygodnej „przystani”. Przy czym nie jest to nic nowego. Myślę, że wszystkie przesłanki historyczne i aktualne do tego zmierzają i na to wskazują, że plan, który był publicznie i bardzo serio artykułowany przed niespełna 100 laty, znany historiografii pod nazwą Judeopolonii, nie zdezaktualizował się, gorzej – widzimy nową jego aktualność.
Pozwoliłam sobie zapytać rzecznika prasowego o
oskarżenia wobec Pana. Poinformował mnie tylko, że został Pan
przesłuchany w sprawie zajścia na Powązkach…
Informacja pana rzecznika Ślepokury to prawda i
nieprawda w jednym. Prawdziwa jest o tyle, że istotnie 3
stycznia przedstawiono mi zarzuty w sprawie, którą nazwijmy
„powązkowską”. Nieprawdą jest natomiast, jakobym został
przesłuchany. Formalnie oświadczyłem tam bowiem pani prok.
Dziduch, że żadnych zeznań przed nią składać nie będę, ponieważ
reprezentowana przez nią prokuratura jest w tej sprawie
organizatorem nagonki na mnie.
Czyli do dnia dzisiejszego prokuratura nie
postawiła Panu zarzutów w związku z rzekomym nawoływaniem
do zbrodni w klubie Ronina jesienią ubiegłego roku?
Nie, żadnych formalnych ruchów wobec mnie nie ma. To jest
wyłącznie bicie piany na łamach gazet, w rozgłośniach
radiowych i gdzie tam się jeszcze da. Pseudo-prokuratura i
para-dziennikarze starali się mówić o tych sprawach łącznie, co
kończyło się insynuacją, jakobym w obliczu oskarżenia o
podżeganie do zbrodni ukrywał się przed wymiarem
sprawiedliwości. Nota bene, na pierwszą wieść o tym
pospieszyłem na najbliższy posterunek policji, gdzie
dowiedziałem się, że wcale mnie nie szukali. Tymczasem
przedstawiono mi zarzuty tylko w sprawie „powązkowskiej”,
czyli zatrzymania mnie na Powązkach we wrześniu 2012 roku w
czasie ekshumacji śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. O
tym, że prokuratura interesuje się też moją wypowiedzią w
Klubie Ronina dowiaduję się tylko z enuncjacji dziennikarzy
mediów głównego ścieku. Wiem natomiast, że przeprowadzono już w
tej sprawie szereg przesłuchań. Natomiast skoro o tym mówimy,
powtórzę jeszcze raz, że dokonano tu manipulacji
polegającej na selektywnej, wyrwanej z kontekstu, opacznej
reinterpretacji moich słów. Mówiąc w dużym skrócie – wówczas
we wrześniu w Klubie Ronina przedstawiłem roboczo
sformułowaną listę pięciu podstawowych przesądów polskiej
inteligencji, które w moim przekonaniu ważą negatywnie na
sprawie polskiej i w przeszłości, i dziś.
A są nimi…
Po pierwsze – demokratyzm w sferze ustrojowej, po drugie –
etatyzm w sferze ekonomicznej, czyli po prostu
socjal-biurokratyczna wizja państwa, po trzecie – modernizm w
sferze religijnej, czyli anty-tradycjonalizm, po czwarte –
pacyfizm, a więc w sferze publicznej przyzwolenie na demontaż
Wojska Polskiego, a w sferze prywatnej – akceptacja utrudnień
dostępu do posiadania broni oraz przekonanie, że wykreślenie
kary śmierci z kodeksu karnego jest przejawem wstąpienia na
wyższy poziom rozwoju cywilizacyjnego. Nawiasem mówiąc –
moim zdaniem jest wręcz przeciwnie. Właśnie na marginesie tej
kwestii wyraziłem przekonanie, że bezkarność morderców i
zdrajców jest stanem autodestrukcji państwa. I na tym tle
pojawiła się dywagacja o pilnej potrzebie zakwestionowania
gwarancji bezkarności, jaką cieszą się w post-peerelu zdrajcy
i zaprzańcy. A jeśli chodzi o piąty przesąd, to nazywam go
roboczo judeo-idealizmem – w odróżnieniu od judeo-realizmu,
to jest niesentymentalizującego spojrzenia na stosunki
polsko-żydowskie w historii i współczesności.
Skąd więc ta nagonka na Pana osobę?
Chyba zupełnie oczywiste jest, że obrywam nie za to, co
akurat „GWiazda śmierci” wybierze jako pretekst do aktualnej
nagonki. Od dawna jestem szkalowany i zniesławiany przez ich
kieszonkowe autorytety i funkcjonariuszy frontu
ideologicznego odgrywające rolę niezależnych dziennikarzy
w ramach, jak to określał Lenin, „organizatorskiej funkcji
prasy”. Dla przykładu – pani Monika „Stokrotka” Olejnik, która
w ramach swoich obowiązków służbowych zwyczajnie kłamie,
publicznie nagabywała pana premiera ministra marszałka
Grzegorza „Radka” Schetynę na okoliczność pilnej potrzeby
ukrócenia mojej aktywności. Podobne wezwania do tego, żeby
wreszcie coś ze mną zrobić, zdarzały się szereg razy. Ale
ostatnio pojawił się oryginalny trend: jeden profesor wzywał
(kompletnie bezowocnie zresztą) do pikietowania mojego
poddasza, a inny towarzysz-redaktor postulował odebranie mi
samochodu (sic). Chociaż i to właściwie nic nowego, bo już pięć
lat temu komornik zholował mi spod domu moje 11-letnie auto –
za podanie do publicznej wiadomości prawdy o esbeckich
afiliacjach wybitnego językoznawcy, prof. Miodka. Ja mam
grubą skórę, ale nękani są także i moi najbliżsi.
Ponieważ obecnie nikt nie odnosi się do meritum mojej
wypowiedzi, natomiast pewne jej elementy zostały użyte, żeby
podjąć kampanię rozpisaną na szereg seansów nienawiści, w
których jestem obiektem rytualnych potępień i „odcinania
się”, przypuszczam, że nie chodzi li tylko o tę konkretną
wypowiedź, ile raczej o „całokształt”. Przy czym moja osoba ma
chyba w tych sprawach znaczenie drugorzędne. Tak naprawdę
chodzi raczej o „przykład grozy” – działanie odstraszające
ludzi, którzy chcieliby interesować się nie tym, co akurat
media głównego ścieku w Polsce uważają za warte
zainteresowania. Przykład „obróbki”, jakiej jestem
periodycznie poddawany, ma może działać odstraszająco, a
przynajmniej deprymująco na tych, którzy nie mieściliby się
dostatecznie ochoczo w nurcie poprawności politycznej. Czy to
działa? A to m.in. od Państwa i waszych Sz. Czytelników będzie
zależało.
Akurat nasi czytelnicy zgłaszają się z pytaniami,
gdzie można kupić pański najnowszy film: „Transformacja – od
Lenina do Putina”?
Tymczasem nigdzie. Pierwsza część „Transformacji” ukazała
się pod koniec ub. roku jako dodatek do jednej z gazet
codziennych, ale druga część nie miała jeszcze żadnej edycji.
Obie razem opowiadają dzieje projektu sowieckiego w dobie
pierwszej i drugiej wojny światowej – mam nadzieję, że razem
ukażą się wkrótce, może jako dodatek do jakiegoś tygodnika.
To niezbędne, by dało się kontynuować pracę nad częścią 3 i 4 i
dokończyć cykl, żeby mogła być opowiedziana całość historii,
zgodnie z podtytułem – „od Lenina do Putina”. Na razie mój
kolega producent Robert Kaczmarek nie znalazł jeszcze tak
zdeterminowanego wydawcy ale zobaczymy, czy tej wiosny
sprawy jakoś się wyklarują.
Znów wchodzi Pan na niebezpieczną ścieżkę z tym
filmem. Jeśli Polską rządzi konsorcjum służb specjalnych i to
niepolskich służb, to mogą być niezadowolone z tego, że Pan
porusza określone tematy… Mogą uznać to za zagrożenie ich
interesów. „Towarzysz generał” nie bez przyczyny został
„półkownikiem”.
Bardzo mi pochlebia koncepcja, że ktoś mógłby tyle
przypisywać wagi moim filmom… Można powiedzieć,
parafrazując aktualnego gospodarza Pałacu
Prezydenckiego – jaki reżim, takie zagrożenie. Ta atrapa
państwa, w której żyjemy, tak bardzo już nie reprezentuje
żadnej autonomii, tak dalece nie ma już żadnych innych sił,
poza tymi, które byłyby transmitowane na naszą scenę
publiczną z jakichś ośrodków państwowych poza granicami
naszego kraju – że może faktycznie film dokumentalny jest w
stanie wprawić w stan niepokoju przedstawicieli tego reżimu.
Może chodzi też o to, że im więcej ludzi zobaczy Pana filmy, tym więcej zacznie pytać… I w końcu coś się zmieni…
Miejmy ostrożną nadzieję, że liczba mieszkańców Polski,
którzy nie uważają, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, nie
zmniejsza się. Muszę jednak przyznać, że moje nadzieje na
przyszłość nie wiążą się specjalnie z ilością świadomych
Polaków. Ja wiążę nadzieję raczej z ich jakością. Nie jestem
demokratą – nie liczę na masy, liczę na zdterminowane elity.
Elity lokalne, mocno zintegrowane wokoło trzech obiektów
użyteczności publicznej: KOŚCIOŁA, SZKOŁY, STRZELNICY. Ale o
ten program, zdaje się, już proklamowałem na Państwa łamach.
Sądzę, że tymczasem obecny reżim sam dokona jakiegoś
przewrotu, czy raczej „kryzysu kontrolowanego”, któremu
będzie chciał nadać pozór „demokratycznych przemian”. W związku z
tym utwierdzanie się polskich patriotów w wierze w demokrację
byłoby tylko realizowaniem zamówienia, które niewątpliwie w
ten czy inny sposób zostanie wysunięte ze strony aktualnego
reżimu. Innymi słowy – obecny reżim zadba, by wykonując tę
niebezpieczną ewolucję nie upaść zbyt boleśnie.
Będziemy mieli kolejny „Okrągły Stół”?
Raczej Sierpień ‘80 skrzyżowany i skondensowany i z
grudniem ‘81, i z czerwcem ‘89. Dlaczego do tego jeszcze nie
doszło? Przyczyny są dwie – z jednej strony ośrodków
politycznych działających z nadania ruskiej, pruskiej,
amerykańskiej czy izraelskiej bezpieki, działających z
nadania lóż różnych obediencji, a rywalizujących o prymat na
scenie politycznej jest więcej niż w roku ‘80 i ’81, więc żaden z
tych ośrodków nie ma możliwości egzekwowania swoich planów i
ambicji w tak zdecydowany sposób jak to czynili Jaruzelski i
Kiszczak oraz Kuroń i Geremek; a z drugiej – ten kontrolowany
kryzys nie może nadejść, ponieważ nie nadeszły jeszcze
ostateczne dyrektywy od oficerów prowadzących i wielkich
mistrzów rezydujących poza granicami Rzeczypospolitej. A
nie nadeszły, bo ten kontrolowany kryzys w Polsce ma być
przeprowadzony w jakiejś korelacji z przesileniem na
szerszej scenie.
Ma Pan na myśli jakąś konkretną sytuację?
Przypuszczam, że kontrolowany kryzys w Polsce ma być
zsynchronizowany z „wojną perską”, która podobnie jak ten nasz
krajowy kryzys – wybucha, wybucha i nie może wybuchnąć.
Chodzi oczywiście o wojnę na Bliskim Wschodzie. Przyczyną jest
brak zaangażowania w nią „na cały regulator” imperium
amerykańskiego. Z jakichś przyczyn państwu położonemu w
Palestynie nie udało się zaangażować imperium
amerykańskiego w sierpniu ub. roku. Że taki plan mieli, o tym
już teraz bez ogódek piszą po gazetach. Ale teraz znów temat
wraca – jesteśmy już po wyborach i w USA, i w Izraelu. Myślę, że
teraz przyjdzie pora na jakieś rozstrzygnięcia, które zostały
zawieszone z końcem lata – początkiem jesieni ubiegłego
roku. Natomiast obawiam się, że to czy i kiedy sytuacja na
Bliskim Wschodzie przejdzie w ostrą fazę konfliktu
militarnego, nie będzie miało wpływu na realizację przez
Izrael „Planu B”, tzn. planu pozyskania bazy na „stałym
lądzie”, bezpiecznej i wygodnej „przystani”. Przy czym nie jest
to nic nowego. Myślę, że wszystkie przesłanki historyczne i
aktualne do tego zmierzają i na to wskazują, że plan, który był
publicznie i bardzo serio artykułowany przed niespełna 100
laty, znany historiografii pod nazwą Judeopolonii, nie
zdezaktualizował się, gorzej – widzimy nową jego
aktualność.
Wie Pan, że „Judeopolonia” według „Wikipedii” to: „antysemicka teoria spiskowa”?
Można oczywiście udawać, że pewnych faktów nie ma – i wtedy
pozostajemy właśnie w kręgu podstawowych przesądów polskiej
inteligencji, o których mówiłem. Tymczasem plan antonomii
żydowskiej w naszej części Europy to nie żadna czarnosecinna
teoria, tylko konkretna koncepcja polityczna wyraźnie
artykułowana np. jeszcze na kongresie wersalskim przez
prominentnych przedstawicieli diaspory żydowskiej. Nb
równolegle z koncepcją Wolnego Miasta Gdańska wysunięta
została wówczas koncepcja Wolnego Miasta Białegostoku (sic).
Ta koncepcja pozostawała całkiem żywotna jeszcze w latach II
w.ś. – jej aktualność niewątpliwie dostrzegał m.in. lider
ruchu syjonistycznego, Żabotyński. Ale nie będziemy tu
odrabiać podstawowych lekcji historii, których nie odrobili
najwyraźniej polit-poprawni cenzorzy „Wikipedii” – umówmy
się na osobną pogawędkę, bo to temat tak istotny, że wart
szerszego omówienia.
Wróćmy zatem na współczesną szachownicę polityczną.
Przede wszystkim z izraelskiej perspektywy – jest
niepodobieństwem utrzymywanie stanu tak chwiejnej równowagi,
w której funkcjonuje od momentu swego powstania państwo
położone w Palestynie. To jest nie do zaakceptowania dla
tamtejszych mężów stanu, więc muszą oni szukać jakiegoś wyjścia
z sytuacji. Polska jest oczywistym celem, przede wszystkim
dlatego, że poza ścieraniem się u nas konsorcjów różnych służb,
państwo polskie jest kompletnie zbankrutowane, zadłużone tak
astronomicznie, że perspektywa spłaty jego długów straciła
już dawno jakiekolwiek znamiona realizmu.
Czym się to może skończyć?
W przypadku zwykłego dłużnika kończy się to wizytą
komornika – wiem, co mówię, z własnego doświadczenia. W
przypadku państwa – to się może skończyć konwersją długu na
wpływy polityczne, a to znaczy po prostu utratę
niepodległości na drodze bezkrwawego „przejęcia za długi”.
Państwo położone w Palestynie najwyraźniej uważa tę wizję za
tak realną, że pozwala sobie na wydawanie pieniędzy
tamtejszych podatników na utrzymywanie specjalnej agendy ds.
rewindykacji majątkowych przede wszystkim na naszym
terytorium. Dodatkowo w ostatnich latach wypuszczonych
zostało już kilka „balonów próbnych”, z których szczególnie
widowiskowym przykładem jest Ruch Odrodzenia Żydowskiego w
Polsce, którego kongres odbył się w ubiegłym roku w Berlinie.
Teraz na nasze nieszczęście spora część patriotycznie
zorientowanego establishmentu politycznego ciągle
jeszcze nie znajduje sposobu na to, by ten problem podjąć.
Dlatego, że samo wspomnienie o tym naraża mówiącego na
rytualne strącenie go do piekła antysemitów, z którego już
nie ma powrotu, więc nie ma na ten temat publicznej dyskusji. Ale
chowanie głowy w piasek nie pomoże.
A wsparcie sojuszników?
Nie powinniśmy się przesadnie łudzić, że jak tylko karnie
pójdziemy w charakterze koalicjanta-żyranta na „wojnę
perską”, to w nagrodę imperium amerykańskie da nam wreszcie
wizy i przedłuży promesę na suwerenność. Polityka udawania,
że nie ma żadnych roszczeń i agresywnej antypolskiej
propagandy – ta polityka w swej być może najlepszej,
najszlachetniejszej wersji dobiegła swego kresu 10 kwietnia
2010 roku w Smoleńsku. Tego dnia okazało się, że najlepszy
sojusznik imperium amerykańskiego, najpewniejszy przyjaciel
Izraela swą polityką udawania, że to deszczyk pada, kiedy na
nas plują, nie zagwarantował sobie minimum biologicznego
bezpieczeństwa – już nawet nie niepodległości Polski, ale
chociażby jednego złamanego esemesa ostrzegawczego od
przyjaciół. Część polskich patriotów wciąż łudzi się, że
ponieważ obecny rząd partii zdrady narodowej musi się zawalić
pod ciężarem własnej indolencji i niekompetencji, otworzy
się droga powrotu do władzy tego skrzydła obozu
patriotycznego, które zachowa „umiar” i „rozsądek”. Ja obawiam
się, że ta wiara, którą od jesieni zdają się żywić coraz
liczniejsi politycy i publicyści tej prawej strony sceny
politycznej, jest tylko podniecana przez jakieś obiecanki ze
strony naszych niestałych sojuszników. Ja zresztą bynajmniej
nie jestem, zaznaczam wyraźnie, przeciwnikiem wchodzenia w owe
układy sojusznicze. Ja bym tylko oczekiwał, że to będzie
płatne z góry – jak to spokojnie wyegzekwowali np. Turcy. Ale
do tego trzeba by mieć reprezentantów, którzy polską politykę
widzą nie tylko w kategoriach klientelizmu – wszystko jedno,
czy zorientowanego naWschód, czy Zachód, ale zawsze tylko
klientelizmu.
Amerykanie prowadzą własną politykę?
To oczywiste. Nawiasem mówiąc, na razie widać spory opór w
Waszyngtonie wobec angażowania się w konflikt na Bliskim
Wschodzie po stronie Izraela. Tymczasem politycy państwa
izraelskiego i politycy diaspory żydowskiej tak bardzo o to
zabiegają, bo być może obawiają się, że jeśli reżim
północno-amerykański nie zaangażuje się w ostateczne
rozwiązanie kwestii bliskowschodniej w tym momencie, to za
chwilę, nawet gdyby chciał, nie będzie już mógł tego zrobić. Układ
sił na świecie ulega zmianom. Kluczowe centrum gospodarcze i
potencjalne ognisko globalnej wojny znajduje się już raczej po
drugiej stronie globusa – na Pacyfiku czy Oceanie Indyjskim.
Dlatego ostateczne rozwiązanie kwestii bliskowschodniej na
korzyść Izraela musi nastąpić teraz – albo nigdy. Polska jest
zaś nie tylko pionkiem w tym starciu interesów, ale i
przypuszczalnym trofeum – ową bezpieczną bazą na stałym lądzie,
o której wspominałem. Biorąc pod uwagę ograniczoną zdolność
Moskwy do wychodzenia poza paradygmat pogańskiego
zamordyzmu (patrz: np. geopolityka wg Dugina), a także
nieskrywane apetyty Niemców i Ukraińców – to się może skończyć
w najlepszym wypadku jakimś Księstwem Warszawskim czy
Kongresówką. Bo być może nawet jakiś szyld zostanie pro forma
zachowany – ale za tą fasadą będziemy mieli faktyczne
żydowskie powiernictwo jako kompromisową formułę
niekonfliktogennego zarządzania na terytorium
rosyjsko-niemieckiego kondominium. Wielki Wschód przyjmie to
do akceptującej wiadomości, a masoneria regularna będzie,
kto wie, może nawet bardziej usatysfakcjonowana, bo przcież
będą mogli nadal bawić się w urządzanie tej resztówki po Polsce
jako wzorcowego skansenu czy rezerwatu, w którym nam będzie
wolno pozostać Polakami na poziomie cepeliowskim.
Może jednak ten bliskowschodni konflikt odsunie Plan B w niebyt?
Przeciwnie – sądzę, że „Plan B” będzie realizowany
niezależnie od tego, jaki wymiar militarny będą miały
zdarzenia na Bliskim Wschodzie. W efekcie to my – mówię my – jako
naród – możemy być ostatecznie płatnikami. Pamiętać trzeba,
że imperium amerykańskie nie może ruszyć na tę wojnę bez zgody
Kremla. Obama nie pójdzie na wojnę, nie mając gwarancji
neutralności Putina. To może się rozstrzygnąć już w
najbliższym czasie. John Kerry, nowy sekretarz stanu imperium
amerykańskiego, wybiera się do Moskwy. Ciekaw jestem, ile
czasu zajmie mu w rozmowach, które tam będzie prowadził, sprawa
polska. Być może tylko tyle, ile trzeba, żeby kiwnąć głową –
jeśli Amerykanie zdecydowali się uznać już bez żadnych
denerwujących Moskwę niuansów, że Polska jest w strefie
dominacji rosyjskiej. Polska tak została doświadczona, że
zawsze jak do Moskwy jedzie jakiś minister spraw zagranicznych,
to trudno liczyć na miłe niespodzianki. Obawiam się, że w
każdym razie te wszystkie miłe wyobrażenia żoliborskich
patriotów, że np. wymiana ambasadora USA w Polsce z J.E.
Feinsteina na J.E. Mulla ma być wyrazem zasadniczej
reorientacji w amerykańskiej polityce na naszą korzyść, są
naiwniactwem na miarę subiekta Rzeckiego, który w „Lalce”
Prusa nieustannie liczy na Napoleona III.
Nie jest Pan optymistą. Czy uważa Pan, że grozi nam III wojna światowa?
Być może III wojna światowa jest już całkiem nieźle
zaawansowana. Może np. Francuzi, którzy w Mali natknęli się
na osobników lepiej przeszkolonych i lepiej uzbrojonych, niż
się ktokolwiek spodziewał – może oni de facto walczą tam już per
procura z Chińczykami, którzy od dwudziestu lat nieźle już
podobno zagospodarowali próżnię, jaką zostawiła w Afryce
komunistyczna „dekolonizacja”? We wrześniu ‘39 roku na
pierwszych stronach gazet nikt nie napisał, że zaczęła się
właśnie II wojna światowa. Nikomu, poza Stalinem, który dał
carte blanche Hitlerowi, udzielając mu gwarancji
politycznych i przede wszystkim gospodarczych, surowcowych –
wtedy do głowy nie przychodziło, że zaczyna się nowa wojna
światowa. Może skali i znaczenia tego, co się w tej chwili
dokonuje, nie jesteśmy w stanie od razu pojąć.
Ale co do mnie, myli się Pani – jestem bezgraniczym
optymistą. Ponieważ – to piękne zdanie JPII – Bóg jest Panem
historii. Co do Polski więc, jedna jest tylko kardynalna
kwestia i jedna troska, która powinna nam spędzać sen z powiek:
być wobec Niego w porządku. A On – jak wiadomo – „jak dopuści,
to i z kija wypuści”.
Za:http://www.warszawskagazeta.pl/polityka/35-polityka/1455-izraelski-plan-b-budowa-judeopolonii-
Za:http://www.warszawskagazeta.pl/polityka/35-polityka/1455-izraelski-plan-b-budowa-judeopolonii-
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.